[ Pobierz całość w formacie PDF ]
proponowała, by dziewczyna udała się do ślubu z domu
Carlyle'a.
- W tej sukni musisz mieć wspaniałe wejście, a nie
można tego urządzić na siódmym piętrze wieżowca. Poza
tym, jeśli nie masz rodziny, to ja muszę ci pomóc. A mó-
wiłaś przecież, że nie masz rodziny?
- Nie mam.
Briony wyobraziła sobie, jak inaczej wyglądałby ten
ślub, gdyby Sally mogła dzielić z Emmą obowiązki druh-
ny. Jak ślicznie wyglądałyby, idąc obok siebie kościelną
nawą, ubrane w jednakowe jedwabne różowe sukienki...
ale ta wizja szybko się rozwiała. Oczywiście, żeby zrobić
przyjemność starszej siostrze, misiowata Sally ubrałaby się
w różowe jedwabie, ale żadna siła ludzka nie mogłaby
sprawić, by czuła się w nich dobrze. Kręciłaby i kombino-
wała, byle tylko zedrzeć z siebie niecierpianą sukienkę
i odetchnąć z ulgą. Ten obrazek przez chwilę był tak
wyrazny, że Briony uśmiechnęła się ż czułością i rozba-
wieniem. Po raz pierwszy wspomnienie Sally sprawiło jej
więcej radości niż bólu.
S
R
Na dzień przed weselem do domu zaczęli napływać
krewni. Emma była tak rozgorączkowana, że wkrótce po
herbacie Briony oświadczyła, że już czas, by poszła do
łóżka.
- Och, jeszcze nie... - zaprotestowała zaskoczona
dziewczynka.
- Jutro będzie wielki dzień, a nie będziesz mogła wstać,
jeśli się dobrze nie wyśpisz - powiedziała stanowczo Briony.
Rzeczywiście martwiła się, że mała może się przemęczyć.
- Ale teraz jest mi lepiej - broniła się Emma. - Napra-
wdę lepiej.
- Wiem. Ale nie będzie jeszcze lepiej, jeśli się
zmęczysz - tłumaczyła Briony cierpliwie. - Zmykaj do
łóżka.
Buzia Emmy błyskawicznie się zmieniła. Zlicznego elfa
zastąpiło rozkapryszone dziecko.
- Nie zmęczę się - oświadczyła wojowniczo. - Nie je-
stem zmęczona. Nie jestem.
- Emmo, do łóżka - powtórzyła Briony spokojnie, ale
stanowczo.
- Wszyscy przecież zostają. Och, mamusiu, proszę.
Po raz pierwszy użyła tego słowa. Briony uśmiechnęła
się zachwycona i przyklękła przed Emmą.
- Czy będziesz mnie nazywać mamusią? Bardzo mi się
to podoba.
- Nie będę. Bo jesteś nieznośna i obrzydliwa. - Emma
spojrzała na nią groznie.
- Zwietnie - zgodziła się uprzejmie Briony. - Jestem
nieznośna i obrzydliwa. A ty i tak pójdziesz do łóżka.
- Tatusiu... - Emma zwróciła się do ojca jak do osta-
tecznej instancji, ale on rozłożył ręce.
S
R
- Ona jest teraz szefem. - Wskazał na Briony.
- A gdyby tatuś zaniósł cię do łóżka? Przecież to lubisz.
Emma patrzyła jeszcze spode łba, ale pozwoliła, by
Carlyle wziął ją na ręce. Briony szła za nimi, a dziecko
przyglądało się jej ponad ramieniem ojca.
- Przepraszam, mamusiu - powiedziała jednak do
Briony, gdy już leżała w łóżku i wyciągnęła do niej ramio-
na. - Naprawdę mogę mówić mamusiu? Czy to nie jest za
wcześnie?
- Nie, kochanie. To nie za wcześnie. - Spojrzała na
Carlyle'a. - Zejdę na dół, gdy Emma zaśnie.
- A nie chcesz wrócić do gości? - dopytywała się
Emma.
- Wolę zostać z tobą -zapewniła Briony.
Następnego ranka Emma była wesoła jak skowronek.
Ubrana w strojną sukienkę wbiegła w towarzystwie Joyce
akurat w chwili, gdy Briony wkładała ślubną suknię. Pomog-
ła jej zapiąć małe guziczki na plecach i przyglądała się z za-
chwytem, jak Joyce zajmuje się makijażem panny młodej.
- A teraz to - orzekła, wskazując na sznurek pięknych
pereł, ślubny prezent od Carlyle'a.
Briony zabrakło tchu na ich widok. Sama dała mu spinki
do mankietów. Były platynowe i wydała na nie wszystkie
oszczędności, ale nie można ich było porównać ze wspa-
niałymi perłami.
- Czy pomagałaś tatusiowi je wybrać? - spytała Emmę.
- Tak. Powiedział, że musi to być coś najpiękniejszego
w całym sklepie.
Rozległo się pukanie i głos Carlyle'a wołającego Brio-
ny. Przerażona Emma podbiegła dó drzwi.
S
R
- Nie, tatusiu, nie możesz teraz wejść. - Wyjrzała i sły-
chać było, jak wyjaśniała: - Nie możesz widzieć mamusi
przed jej przyjściem do kościoła.
- Ale przecież widuję ją codziennie. - Carlyle był pro-
zaiczny.
- Ale dzisiaj nie - upierała się Emma. - To przynosi
pecha. Przecież chcesz być szczęśliwy do końca życia,
prawda?
- Oczywiście, kochanie. - Briony wyczuła zażenowa-
nie w jego głosie.
- Nigdy nie widziałam, aby była tak rozradowana - po-
wiedziała Joyce. - Ona cię kocha. Dziękuję, że to dla niej
robisz, Briony. Mój syn mówił mi o tobie, ale sądzę, że nie
powiedział wszystkiego. Czy to małżeństwo jest wielkim
poświęceniem z twojej strony?
- Nie - odparła szybko Briony. - To nie jest poświęce-
nie. Ja kocham... ja kocham Emmę.
- Tak myślałam - odezwała się Joyce po krótkim wa-
haniu.
W oczach starszej kobiety było tyle zrozumienia, że
niemal zapragnęła się jej zwierzyć. Ale powstrzymał ją
głośny dzwięk dzwonka u drzwi frontowych.
- To na pewno przynieśli kwiaty - powiedziała
Joyce. - Pójdę po nie. Cieszę się, że mogłyśmy poro-
zmawiać.
Dla Briony przysłano bukiet białych róż. Emma zamiast
bukiecika miała dostać koszyczek z różanymi płatkami, by
rzucać je pod stopy pannie młodej. Dziewczynka wyglą-
dała ślicznie w różowej atłasowej sukience. Pasek przyo-
zdabiały pączki różyczek, takie same kwiaty miała wpięte
we włosy. Serce Briony ścisnęło się na myśl, że za kilka
S
R
miesięcy to zachwycające małe stworzenie może już nie
istnieć. Z wysiłkiem odsunęła tę myśl.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]