[ Pobierz całość w formacie PDF ]
obsługiwała, zwykłych robotników, nie zapomniała o dobrych manierach. Byłoby dużo gorzej, gdyby
okazała, się zle wychowana, ale babcia powiedziała sobie, że nawet wtedy by ją kochała, zwłaszcza że
pod tyloma względami przypominała Andy'ego.
Skończyły lody i ciasto i właśnie miały wstawać od stołu, gdy usłyszały pukanie do drzwi. Sheila
zobaczyła przez okno salonu młodego mężczyznę stojącego u frontowych drzwi. Właściwie widziała
tylko jego sylwetkę na tle rozświetlonego gwiazdami nieba, ale mimo to poczuła jakąś siłę, która ją za-
intrygowała. Mężczyzni, jakich spotykała na zachodzie, byli w większości prostymi, nieokrzesanymi
robotnikami, ludzmi z prerii, którzy odrzucili światowe maniery, jeżeli kiedykolwiek je posiadali.
Kolejowy Junction House nie należał do miejsc, w których można było spotkać dżentelmena. Turyści
i ludzie wykształceni rzadko się tam zatrzymywali, ponieważ miejsce nie miało wiele do
zaoferowania.
Nawet ojciec Sheili, kiedy bywał w domu, nie mówił najpiękniejszym językiem i zapomniał o swym
wychowaniu. Sheila pamiętała upomnienia, a nawet łzy mamy, ale ojciec kwitował je śmiechem i nie
miał zamiaru się zmieniać. Może dlatego widok gościa wywarł na niej większe wrażenie niż gdyby
obracała się wśród podobnych mu ludzi.
Janet wprowadziła gościa do salonu i wróciła do jadalni.
- Niejaki pan Galbraith - oznajmiła. - Przywiózł wiadomość od pani syna, Maxa, z Nowego Jorku.
- O - babcia wyglądała na zadowoloną. - Chodz ze mną, Sheilo. To stary przyjaciel. Chciałabym,
żebyś go poznała. Ma piękny dom nad urwiskiem, trochę dalej wzdłuż plaży.
Sheila, nagle przestraszona i nieśmiała, poszła za babcią na spotkanie nieznajomego, który stał przy
kominku i z zainteresowaniem przyglądał się wiszącemu nad nim portretowi.
Usłyszawszy kroki, odwrócił się szybko, a wtedy na twarzy babci odmalowało się zaskoczenie.
- Och, spodziewałam się mojego przyjaciela Hugha Galbraitha - powiedziała, obdarzając go
pytającym spojrzeniem. Młody człowiek uśmiechnął się.
- Jestem jego bratankiem. Nazywam się Angus Galbraith. Pochodzę z Londynu. Dzisiaj w Nowym
Jorku spotkałem się z panem Ainslee, który prosił mnie, żebym oddał pani ten list i kilka dokumentów
do podpisu. Powiedział, że powinien był wysłać je pani w zeszłym tygodniu, ale gdzieś mu się zapo-
działy. Babcia uśmiechnęła się wyrozumiale.
- To cały Max. Zawsze był roztargniony. Ale myślałam, że przynajmniej znalazł sobie dobrą
sekretarkę. Zastanawiałam się, co się mogło stać z tymi papierami. Bardzo to miłe, że zechciał pan je
przywiezć. A teraz proszę mi pozwolić przed-
stawić panu moją wnuczkę, Sheilę Ainslee. Jeżeli zechce pan usiąść, wezmę pióro i od razu podpiszę
te dokumenty.
Babcia wyszła do biblioteki, zostawiając Sheilę sam na sam z pierwszym wykształconym i dobrze
wychowanym mężczyzną, z jakim kiedykolwiek miała okazję rozmawiać. Dziewczyna poczuła
ogromne zmieszanie.
Gość nie czuł się ani odrobinę zmieszany. Spojrzał na słodką dziewczynę w dziecinnej sukience w
motylki, na oświetlone blaskiem ognia delikatne rysy i grę światła na czarnych lokach, które prawie
symetrycznie otaczały jej twarz, i ogarnął go zachwyt. Czy wszystkie dziewczęta tutaj były takie?
Wydawała się istotą należącą do tego rodzaju, o którym można było jedynie przeczytać w starych
książkach.
Nie było w niej nic z pewności siebie i wyrafinowania, pozy i impertynencji pannic, które dotąd miał
okazję spotykać. Nie wstydziła się swej kobiecości, ani tego, że pozostaje w cieniu.
- Mieszka pani tutaj z babcią? - zapytał, podsuwając jej krzesło.
Podniosła na niego zalęknione oczy ocienione niezwykle długimi rzęsami.
- Ja... właściwie... dopiero dzisiaj przyjechałam - odrzekła, po czym usiadła, krzyżując drobne stopy w
niebieskich sznurowanych pantofelkach i kładąc ręce na kolanach, z nieśmiałością, którą nie do końca
rozumiał. - Babcia chciała, żebym została - skończyła, obdarzając go przeciągłym spojrzeniem, które
jednak nie zawierało ani szczypty kokieterii.
- To wspaniałe miejsce - powiedział gość, obrzucając wzrokiem salon, jadalnię, schody i oświetlony
księżycem ganek. Usiadł przy kominku i skierował na dziewczynę oczy pełne zachwytu.
- Tak, jest piękne! - zapewniła gorąco. Jej twarz zarumieniła się jak u dziecka, a oczy rozbłysły. - Czy
widział pan ogród? Są tam lilie i koliber, zielono-złoty koliber!
- Wchodząc spojrzałem na ogród w poświacie księżyca
- odpowiedział. - Lilie wyglądały jak srebrne berła. Sprawiały wrażenie, jakby chciały wyjrzeć za
mur, w stronę morza.
- Och, czy pan też to tak czuje? - zapytała z przejęciem.
- Wyobrażałam sobie, że to małe ludziki. Są tak piękne, że muszą umieć myśleć. Kwiaty zawsze
wydawały mi się na pół ludzkie. Ale nigdy nie ośmieliłam się powiedzieć tego nikomu poza mamą.
- Czy pani matka też jest tutaj? - zapytał tylko po to, aby mieć okazję przyjrzeć się grze światła i cienia
na jej twarzy.
Jego pytanie spowodowało smutek, nagły jak kwietniowa chmura. Powoli potrząsnęła głową.
- Nie, ona odeszła! Jest w niebie! - dodała prawie wyzywająco. - Jestem tego pewna.
- Naturalnie - powiedział młody człowiek w zamyśleniu i w sercu dodał: ...skoro potrafiła wychować
taką córkę".
Twarz Sheili rozpogodziła się i dziewczyna obdarzyła gościa słabym uśmiechem.
- Czy mieszkała pani daleko stąd?
- Tak - odrzekła szybko, prawie jakby była z tego zadowolona - bardzo daleko. Prawie przy
kalifornijskiej linii kolejowej.
- To wcale nie tak daleko - odparł z uśmiechem - a przynajmniej nie wtedy, kiedy się leci. Właśnie
stamtąd wracam. Może przelatywałem nad pani domem. Kto wie? Jak się nazywa to miasto?
- To nie było miasto - odrzekła Sheila z rezerwą. - Tylko kilka domów i rozjazd kolejowy. Nie
znalazłby pan tego miejsca na mapie, tak jest małe. Dookoła nie było nic prócz dzikiej prerii. Kilka
rancz, wszystkie dość daleko. Chodziłam do szkoły pięć kilometrów, do małej wioski zwanej Coburn,
ale tam nie było nawet tuzina domów i było to daleko od stacji.
Gościa zachwyciły jej nieśmiałość i wdzięk. Nagle wypowiedział na głos swoje myśli:
- Musiała pani mieć wspaniałą matkę.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]