[ Pobierz całość w formacie PDF ]
poczuła intensywny korzenny zapach.
Z optymizmem pomyślała, że Dolina Dzikich Astrów przetrwa to, co się tu wydarzyło.
Ponieważ przyroda jest mądrzejsza niż ludzie, myślała dalej Meg. W każdym razie
mądrzejsza niż ja. Z przygnębiającym poczuciem, że zniszczyła coś, co było dla niej tak
ważne, usiadła na dużym płaskim kamieniu, który kilka lat wcześniej z wielkim trudem
dotoczyła pod ognisty krzew.
Patrzyła na równe lustro wody i wsłuchiwała się w ciszę, którą od czasu do czasu
przerywały tylko odgłosy dwóch dzikich indyków, które przechadzały się wśród astrów po
drugiej stronie rozlewiska, ale jej myśli uparcie wracały do Tima.
Co jakiś czas odzywał się w niej głos, który mówił jej, że powinna natychmiast wrócić
do domu i czekać na jego telefon. Nie dała się jednak zwieść temu głosowi. On nie zadzwoni,
powtarzała sobie za każdym razem, kiedy jej nogi chciały się poderwać i biec, po czym
zmuszała się, żeby pozostać na miejscu.
Słońce zawędrowało już na tyle wysoko, że jego promienie dawały przyjemne ciepło.
Po gęsiej skórce, którą Meg miała na ramionach, kiedy wchodziła do Doliny Dzikich Astrów,
nie zostało już ani śladu.
Może z powodu przyjemnego ciepła, a może po prostu dlatego, że rozpaczliwie
próbowała chwycić się czegoś, co dałoby jej jakąś nadzieję, wyobraziła sobie, że wraca do
domu i mama mówi jej, że dzwonił Tim. Dwa razy. Nie, trzy. Nie, dzwonił co pięć minut
podczas jej nieobecności.
Tę cudowną wizję przerwał jej jakiś dzwięk. Otworzyła oczy i spojrzała w stronę, z
której dochodził cichy plusk. Na idealnie gładkim dotąd lustrze wody pojawiły się kręgi, które
zbliżały się do brzegu. Kilka sekund pózniej nad powierzchnią ukazał się zielonobrązowy
znajomy kształt.
Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Była pewna, że skoro Sam nie przeżył
zatruwania rzeki, jego krewnych musiał spotkać taki sam los. A tymczasem z wody coraz
wyrazniej wynurzał się pancerz. Po chwili na brzeg wyszedł żółw, który różnił się od jej
ulubieńca tylko tym, że nie miał jasnej plamki na pancerzu przy szyi. Gdyby nie ta mała
różnica, pomyślałaby, że jej się to śni. zwłaszcza gdy żółw wgramolił się na ten sam kamień,
na którym przed dwoma tygodniami wygrzewał się na słońcu Sam.
Meg podniosła się, i poruszając się jak najciszej, wolno zbliżyła się do niego i
przykucnęła pół metra od kamienia.
Widywała przy rozlewisku inne żółwie, żadnego jednak nie udało jej się tak oswoić
jak Sama, obawiała się więc, że kiedy tylko wyciągnie dłoń w jego kierunku, zwierzę
czmychnie do wody. Mimo to nie mogła się powstrzymać i bardzo powoli wysunęła rękę.
%7łółw, tak jak się spodziewała, spłoszył się i natychmiast schował głowę, szyję oraz
kończyny pod pancerz. Cofnęła rękę.
Kiedy po jakimś czasie wystawił głowę, spróbowała ponownie. Zwierzę zareagowało
tak samo.
Dopiero za piątym razem zaufał jej na tyle, że pozwolił dotknąć swojej miękkiej szyi.
Spodobało mu się i wkrótce wysunął się z pancerza na tyle, że czerwonawe linie
ciągnące się po obu stronach jego głowy i szyi ukazały się w całej okazałości.
Meg poczuła się rozczarowana, kiedy nagle - nie wiadomo dlaczego - w zupełnie
nieżółwim tempie - zszedł z kamienia i zniknął w wodzie.
Kiedy uświadomiła sobie, co go tak spłoszyło, zamarła.
Zza jej pleców dochodziły odgłosy, których jeszcze nigdy nie słyszała w swojej
dolinie. Czasami pojawiały się tu dzikie indyki, wydające charakterystyczne dzwięki, kilka
razy zabłąkały się leśne kaczki albo inne ptaki. Ale pomijając zeszłą sobotę, kiedy
przyprowadziła tu Tima, nigdy nie słyszała w Dolinie Dzikich Astrów odgłosu innych
ludzkich kroków niż własne.
Nagle przypomniała jej się groza, którą przeżyła kilka dni temu, gdy jeden z ludzi
szeryfa skrępował jej ramiona i zatkał ręką usta.
Odwróciła się przerażona, wiedząc, że tuż za nią ktoś jest.
Metr od niej stał Tim.
Kolana ugięły się pod nią z ulgi i nieopisanego szczęścia. Jakimś cudem zdołała
ruszyć się z miejsca, pokonać dzielącą ich odległość, zarzucić mu ręce na szyję i przytulić się
do niego z całej siły.
Była pewna, że gdyby nie trzymał jej mocno w ramionach, osunęłaby się na trawę.
- Tim - szepnęła, kiedy wreszcie poczuła, że stoi na tyle mocno na nogach, że bez
obawy może się na chwilę od niego odsunąć. Cofnęła się o krok i zmierzyła go wzrokiem od
stóp do głów, jakby chciała się upewnić, że to na pewno on.
Tym razem to on pokonał dzielącą ich odległość, objął ją i znów stali mocno
przytuleni.
Meg z trudem oderwała się od niego. Chciała mu zadać mnóstwo pytań, ale zadała to,
które wydawało jej się najważniejsze.
- Która jest godzina?
Tim zerknął na zegarek i powiedział trochę rozczarowanym głosem:
- Wpół do dziesiątej. - Spojrzał na nią zdziwiony. - Dlaczego pytasz o godzinę?
- Bo to jest najważniejsze pytanie - odparła, uśmiechając się.
Nie miała pojęcia, jak się domyślił, że ona jest w Dolinie Dzikich Astrów, wiedziała
jednak, że aby dotrzeć tu o tej porze, musiał wstać przed ósmą - w sobotę, w dzień wolny od
szkoły!
Patrzył na nią, nie wiedząc, o co chodzi, ale Meg znów przytuliła się do niego i
przestał się nad tym zastanawiać. A kiedy po chwili ich usta najpierw musnęły o siebie, a
potem połączyły się w pocałunku, nie myślał już o niczym.
Zanim przyprowadziła go tu w zeszłym tygodniu, wymyśliła sobie dziesiątki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]