[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tylko, gdy w ganku przyszło mu się z nim pożegnać, gdy sobie padli w ramiona, piastun
stary, sługa wierny i wychowanek serdeczny, rozpłakali się oba płaczem wielkim, nieutulo-
nym, długim i słowa już do siebie rzec nie mogli.
Proboszcz przeżegnał landarę.
Deus vos... ducat, reducat szeptał, a łzy mu ciekły po policzkach.
Płakali wszyscy... a gdy dwór z oczów zniknął, Cazita rzuciła się znów na szyję mężowi.
Tyś anioł rzekła jam niewdzięcznica.
I jej łza pociekła, lecz wiatr wiosenny prędko ją osuszył.
Inaczej teraz dopływali do miasta, które dziecię jego tak chciwie ujrzeć pragnęło, wiosna to
była znowu, ale powietrze chłodne, burzliwe, pora wietrzna; niebo okryte porozrywanymi na
szmaty obłokami, spoza których ukazał się czasem rożek lazurowy wiekuistej obsłony skle-
pienia, ale natychmiast pokrywały go gęste, lecące od lądu tumany.
Wicher i rozkołysane fale nie potrafiły powstrzymać Cazity spragnionej domu, niecierpliw-
szej coraz im się bardziej do niego zbliżała.
W Trieście dom ciotki zastali pustym i nic od nikogo w nim o Padre Antonio i jego panu
dowiedzieć się nie mogli; staruszka wyjechała była do krewnych. W porcie mało było stat-
ków, a i te, co stały na kotwicy, czekały pogody, nie chcąc się puszczać na morze rozzłosz-
czone i niebezpieczne. Ale Cazita płakała, Konrad musiał pójść szukać jakiejś łodzi, bodaj
rybackiej nieco większej, aby ją nająć do Wenecji.
Podróż obiecywała być długą, przykrą, ba, nawet niebezpieczną, ale Wenecjanka śmiała się
z postrachów tych i utrzymywała, że żaden prawdziwy marynarz wiosennych się wichrów nie
lęka.
Niebo się jakoś rozpogodziło, choć niezupełnie; łódz znalazła z pomostem dość niewygod-
nym, padrone statku ofiarował się jechać natychmiast, ugodzono się więc z nim do Wenecji.
W mieście zaręczono za kapitana, że był doskonałym żeglarzem i starym doświadczonym
sternikiem, że znał brzegi, mielizny, niebo i wodę jak swoją kieszeń. Wyglądał też na czło-
wieka, który suchary jadł nie z jednej beczki (bo nie można o nim było powiedzieć, że chleb
jadał z niejednego pieca). Ogorzały, czarny, ze skórą wyprawną od słot i słońca, zarosły jak
niedzwiedz, w osmolonej kurcie podobniejszym był do korsarza niż do uczciwego kapitana
75
statku, trudniącego się przewozem towarów, a w wolnych chwilach rybołówstwem. Kilku
ludzi równie dziwnie dobranych składało całą załogę.
Cazita wszakże uczuła się dopiero wesołą i szczęśliwą, gdy pokład kołyszący się już w
porcie pod stopami jej, tak że się ledwie utrzymać na nogach było można poczuła. Oko jej
ku Wenecji zwrócone błyszczało...
Gdy kotwice ściągnięto, a statek o na pół rozwiniętym żaglu wyruszył, fala nim tak rzucać
poczęła przy wejściu na pełne morze, iż wszyscy prócz majtków posiadać i czepiać się musieli
lin i drągów, aby ich wiatr nie zrzucił z pokładu lub woda przez głowy przeskakująca nie
zmiotła.
Było to ku wieczorowi, a po małej próbie kapitan Seboni przekonał się, że nocą płynąć
dalej nie było podobna, musiano zawrócić do portu i tam znów kotwice zarzucać do rana. Ale
ani Cazita, ani Konrad nie wysiedli już na ląd, postanowili czekać uspokojenia lub poranka.
Przebudzili się o brzasku, gdy łódz znowu z portu wypływała, rzucana falami wysoko lub
pogrążająca się w głębiny.
Rozhukany Adriatyk był przepysznym obrazem, fale piętrzyły się, wyginały, rozbijały z ło-
skotem ogromnym, z niezmordowaną furią, zdając popychane jakąś siłą niewidzialną, bo
wiatr nawet chwilami nie wydawał się tak gwałtowny... Przybrały one teraz barwy inne, pło-
we, zielone, bursztynowe, a na wierzchołkach ich kłębiła się piana śnieżysta, jak w pysku
rozjuszonego zwierzęcia.
Aódz zdawała się tonąć co chwila, pochylała na bok, kładła, maszty uginały i trzaskały od
wiatru nagłego, powrozy rwały, grube płótno żaglowe darło w kawały. Zaledwie odrobinę
jego można było na ten prąd wystawić, który nagle ustawał i powracał znowu niepohamowa-
ny. Z chmur lało to deszczem chłodnym, to drobnymi zmarzłymi perełkami, to promień słoń-
ca spadał na głowy i uciekał zaraz, ślizgając się dalej po morzu, a wlokąc za sobą goniący go
cień czarny od napędzającego obłoku.
Cazita była w zachwyceniu, Konrad milczący, kapitan Seboni latał, klął i nie żałował ani
pięści, ani sznurów, ale też ani własnej pracy... łódz unosiła się szybko, trzymana w oddaleniu
od niebezpiecznych brzegów.
Cały dzień trwał tej bój z uporczywą burzą, ku wieczorowi znużone fale nieco opadły, nie-
bo poorało się długimi pasy chmur układających do spoczynku, płynąć już było można nocą
bezpieczniej. Zapalono lampę przed obrazkiem św. Teodora, kto, jak mógł, uwinąwszy się
położył.
Nazajutrz ranek był mglisty, powietrze parne, nic dokoła nie było widać prócz wyziewów
jakichś gęstych, buchających niby z kotła z rozgotowanego morza. Fale kołysały się szerokimi
płatami jak niezmierne opony zielone i szafirowe.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]