[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dwóch mężczyzn stojących na niskiej estradzie - zapewne tej na podwórzu. Obaj mieli na
sobie ciemne garnitury i wąskie czarne krawaty. Jednym z nich był Matthews, drugi wyglądał
na starszego o jakieś trzydzieści lat. Matthews stał z przodu ze wzniesionymi rękami, jakby
miał wygłosić mowę. Drugi mężczyzna siedział za nim i wpatrywał się biernie w obiektyw.
Zdjęła ramkę ze ściany i wyciągnęła zdjęcie. Z tyłu znalazła napis: Dla Prawdziwie
WIELEBNYCH Jamesa i Aarona Matthewsów. Niech WAS Bóg błogosławi, ponieważ to
dzięki WAM ujrzeliśmy Zwiatło!
Pod spodem nabazgrany podpis.
A więc to miejsce to kościół. A Matthews jest pastorem?
Pastor mnie porwał?
Wróciła pamięcią do sesji, tuż przed tym, jak straciła przytomność. Powiedział: Bóg
przysłał cię do mnie . I ten hymn. Zpiewał stary hymn.
A James to pewnie jego ojciec. Megan wpatrywała się w podobną do czaszki głowę
starca, który, jak uznała, był nie tyle bierny, ile szalony. Wzdrygnęła się i powiesiła zdjęcie z
powrotem. Oparła się głową o ścianę, usiłując powstrzymać łzy.
Nie, nie. Pozbieraj się. Kontroluj się. Kontroluj się!
Szalona Megan wpakowała się w niezłe szambo. Teraz trzeba się z niego wydostać.
Wstała i wyjrzała na mroczny korytarz. Słabe, zamglone światło zmierzchu wpadało
przez zakratowane i zasłonięte okiennicami szyby. Podeszła do jednego z okien i spróbowała
oderwać kratę, ale mocno siedziała w ścianie. Spróbowała z innymi. To samo.
Megan zatrzymywała się co kilka kroków i nasłuchiwała, ale nie dobiegały żadne głosy.
W jednym końcu korytarza znajdowało się spore pomieszczenie - coś jakby salon. Ciemna,
śmierdząca stęchlizną jama. Zakrztusiła się pełnym kurzu powietrzem. Zciany wykonano z
nagiego drewna, podłogę z nieheblowanych desek, na których leżały strzępy dywanu.
Powietrze było wilgotne, ciężkie i coraz chłodniejsze. Gardło ścisnęło się jej bezwiednie, gdy
poczuła odór gnijącego mięsa. I jeszcze jakiś zapach. Przypomniał jej dom pogrzebowy, w
którym mąż cioci Susan spoczywał przed pogrzebem. Ten sam aromat: słodki jak jabłka,
obrzydliwy jak zepsute jajka.
Po jednej stronie budynku znalazła kuchnię i jadalnię, w drugą stronę odchodziły dwa
długie korytarze. Ciągnęły się esowato przez sto stóp, ale większość drzwi była zamknięta na
głucho. W niezamkniętych pokojach były zakratowane okna, a z niektórych przejść
dochodziło skrzypienie i kapanie wody.
Kościół i więzienie, pomyślała bezradnie.
Megan straciła cierpliwość do dalszych poszukiwań w tym miejscu i wróciła do salonu,
by przyjrzeć się solidnym kratom zamykającym okna i drzwiom zaryglowanym na potężne
zamki. Pomieszczenie to było równie zaniedbane jak sypialnia. Kawałki dywanu wyblakły na
słońcu, inne zachowały pierwotny kolor - tak jakby przez lata leżał na nich gruz, który
dopiero co został uprzątnięty. Zciany były poplamione i pokryte pleśnią. Pęknięcia w drewnie
załatano smugami niewygładzonego gipsu. Tynk i przegniła tapeta zachowały upiorne
kształty zabranych stąd obrazów. Wszędzie czuć było odór odchodów zwierzęcych, rozkładu,
pleśni i brudu.
W każdym pomieszczeniu co najmniej na jednej ścianie wisiał krucyfiks.
Przeszukała dokładnie kuchnię, ale nie znalazła noży ani innej broni. %7ładnych narzędzi
oprócz nietkniętego pudełka plastikowych noży, widelców i łyżek. Zrezygnowana wrzuciła je
z powrotem do szafki.
Krótki korytarzyk prowadził do tylnych drzwi. Zatrzymała się przy nich. Gdy wyciągnęła
rękę ku klamce, usłyszała szum elektryczności. Od klamki i zawiasów do sufitu biegły kable.
Przewody elektryczne. Klamka była podłączona do prądu. Szum był głośny.
On myśli o wszystkim.
Przez szparę w drzwiach dostrzegła garaż. Był pusty.
Uznawszy, że Matthews wyjechał, nabrała odwagi i wróciła do korytarza prowadzącego
do jej pokoju. Minęła go i przeszła następne pięćdziesiąt stóp do miejsca, gdzie natknęła się
na szerokie kamienne schody wiodące do podziemi.
U stóp schodów pod łukowatym sklepieniem znajdowały się drzwi z grubego drewna.
Wysokie na prawie dziesięć stóp. Popchnęła je. Otworzyły się ze skrzypnięciem i Megan
[ Pobierz całość w formacie PDF ]