[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wypożyczy klucz, powinien zanotować nazwisko i adres.
Ze szczytu wzgórza roztaczał się przepiękny widok na pradolinę Odry, na
zielone łąki z czarnymi kępami ols/yn, na pola uprawne rozciągające się aż
hen, do skraju lasu. Tu i ówd/ic widziało się niewielkie okrągłe jeziorka, przez
dolinę wiła sie szosa przeskakująca przez kamienne mosty. A wszystko to,
nieco przyprószone szarością letniego zmierzchu, dawało wrażenie piękna.
Poczułem sympatię do tego miejsca oszpeconego brzydkim, pretensjonalnym
mauzoleum.
A oto i szachownica stwierdziła głośno Hilda, stając przed żelaznymi
drzwiami i zadzierając głowę. Nad drzwiami widniał herb Haubitzów wykuty
w granitowym kamieniu. Herb z szachownicą.
Zajrzymy do wnętrza, prawda? zapytał mnie Tcll i nie czekając na
przyzwolenie zabrał się do otwierania kłódki, co nie było sprawą łatwą.
A my staliśmy przed mauzoleum z zadartymi do góry głowami i w milczeniu,
każdy po swojemu, próbowaliśmy wyjaśnić sobie zagadkę tego znaku. Nasz
malutki prezes, pan Kuryłło, musiał bardziej niż inni zadrzeć głowę. Surowy
mars na jego czole świadczył o większym niż u innych namyśle, a jego
spuchnięta z jednej strony twarz, w zestawieniu z tym srogim marsem,
sprawiała komiczne wrażenie. Musia-
łem się powstrzymać, aby nie parsknąć śmiechem. Kuryłło łypnął na mnie
swoim jednym okiem jak straszliwy cyklop i powiedział surowo:
Z czego się pan śmieje, hę?
Uśmiecham się do swoich myśli odrzekłem wykrętnie.
Trzeba poważnie myśleć, mój panie. %7ładne śmichy-chichy tutaj nie
pomogą. Inaczej figa z wyjaśnieniem zagadki.
Doktor rzekł otwarcie:
Patrzę i patrzę na tę szachownicę, aż oczy mnie bolą. Ale ani na jotę nie
robię się mądrzejszy.
Fryderyk wzruszył ramionami.
Stawiam tysiąc dolarów przeciw jednemu, że nie tę szachownicę miał na
myśli stary Haubitz.
Zenobia szepnęła do Fryderyka:
Gdybyśmy byli w Jasieniu, dziś wieczorem moglibyśmy pójść na tańce do
pałacu. Tam mają magnetofon i nowe nagrania. Czy pan tańczy hully-gully?
Nie.
Wtrąciłem się i zapytałem:
A lets-kiss pan tańczy?
Też nie pokręcił głową Fryderyk.
Zrobiłem zdumioną minę. Zenobia odstąpiła od Fryderyka, podeszła do mnie i
szepnęła:
Pan Fryderyk na pewno znakomicie tańczy, a zaprzecza tylko przez
skromność.
Dżudo również nie zna rozłożyłem ręce. Zenobia wzruszyła ramionami.
I pan w to wierzy? Pan sądzi, że taki mężczyzna jak Fryderyk, naprawdę nie
zna dżudo?
Dlaczego pani go nie wypróbuje? Niechże pani zastosuje wobec niego
któryś ze swoich straszliwych chwytów.
Po co? Przecież sam mi pan powiedział, że nie wychodzi się za mąż za
pomocą chwytów dżudo.
Ach tak? nareszcie zrozumiałem. Więc pani nosi się z poważnymi
zamiarami.
Nie jestem wariatką, żeby jezdzić z wami i dokonywać bezsensownych
poszukiwań. Nie znajdziecie pamiętnika. Ale ja znajdę to, czego szukam.
Wiem. Męża. Fabrykanta zapalniczek.
Do sarkofagu nie włożył pamiętnika. To jednolita bryła kamienia. Pięciu
ludzi z łomami potrzeba by było, aby ją unieść i przesunąć. A on
prawdopodobnie chował pamiętnik sam, nikogo nie dopuszczając do
tajemnicy.
Zgodziłem się z Fryderykiem.
Niedawno, wespół z łódzkimi archeologami, uczestniczyłem w otwarciu
płyty grobowej Fritza von Rawenecka, który zginął w bitwie polsko-
krzyżackiej pod Zwiecinem i pochowany został w kościele w %7łarnowcu w
województwie gdańskim. Dla podniesienia i przesunięcia płyty nagrobkowej w
posadzce kościoła wezwano kilkuosobową grupę specjalistów, kamieniarzy z
Gdańska. I bardzo się namozolili przy tej czynności. A ten sarkofag jest
przynajmniej trzy razy cięższy niż płyta nagrobkowa Rawenecka.
Hilda pokiwała głową.
A mówiłam, że nie ma żadnej nadziei odnalezienia pamiętnika? Byliśmy
już tu z Weberem, Klausem i polską ekipą śledczą. Wyszliśmy stąd z niczym.
Chodzmy więc zaproponował doktor, spoglądając na zegarek. Już
zapada zmrok, a do Morynia, gdzie zaplanowaliśmy nocleg, pozostał jeszcze
kawał drogi.
A może zanocujemy gdzieś tutaj? rzekła Zenobia.
W Moryniu czeka na nas wspaniałe jezioro. A tu nie ma wody ani do
umycia się, ani do zagotowania herbaty odrzekł doktor.
Pojedynczo opuszczaliśmy mauzoleum i, poganiani przez doktora, znikaliśmy
w bukowym lesie.
A jednak to świetne miejsce na ukrycie pamiętnika powiedziałem do
Hildy, po raz ostatni oglądając się na brzydki budynek grobowca. Tell właśnie
zamykał drzwi i zawieszał na nich kłódkę.
W lesie rozszczekał się Sebastian, bo Sokole Oko i Wiewiórka skryli się za
drzewami i pohukiwali na siebie jak sowy. Kasia piszczała udając ogromny
przestrach, pies gonił chłopców. Po chwili Tell przyłączył się do nich i biegł
po stromym zboczu, klucząc między drzewami.
Zejście do samochodu zajęło nam tylko kwadrans, gdy na wzgórze drapaliśmy
się chyba z pół godziny.
Mam dosyć tej wycieczki buntowniczo oświadczyła Zenobia. Jestem
głodna i marzę o kolacji.
W Moryniu przyrządzimy kolację zapewnił ją doktor.
I napoczniemy puszkę-niespodziankę! zawołał Tell.
Puszkę-niespodziankę? zaciekawiła się Kasia.
Ja również ciekaw byłem, co to za dziwna puszka. Ale nie było nam dane
zaspokoić ciekawości. Doktor zlustrował nasze towarzystwo zgrupowane przy
samochodach i oświadczył z trwogą:
Proszę państwa, znowu nie ma pana Kuryłły.
Co takiego? Znowu go nie ma! oburzył się Fryderyk.
A tak, nie ma wśród nas prezesa przytaknąłem. Zenobia załamała ręce.
Będziemy go szukać, kolacja się odwlecze... Hilda wyraziła niepokój:
[ Pobierz całość w formacie PDF ]