[ Pobierz całość w formacie PDF ]
śmiertelnie go nudzą. Czytała więc je sama, zwinięta na kanapie, śmiejąc się głośno, gdy
znajdowała w tekście zabawną scenę. Barney na szczęście nie należał do tych nieznośnych
ludzi, którzy nie odmówią sobie w takiej sytuacji zadania sakramentalnego pytania: Z czego
się śmiejesz?
Pazdziernik zademonstrował niesłychany przepych barw wokół Mistawis. Valancy
zanurzyła się w nich całą duszą; nie wyobrażała sobie nawet, że coś podobnego może istnieć.
Wielki barwny spokój. Granatowe, smagane wiatrem niebo. Promienie słońca drzemiące wśród
drzew na baśniowych polankach. Długie, senne dni, gdy pływali czółnem wzdłuż brzegów
jeziora i po rzekach zabarwionych złotem i purpurą. Olbrzymi księżyc w pełni. Gwałtowna
burza, która odarła liście z drzew i usłała nimi brzegi. Jaka ziemia, jakie okolice mogły się
równać z tą właśnie?
Listopad z ogołoconymi drzewami i wspaniałymi, płonącymi purpurą zachodami. Dni
tonące w bladych promieniach słońca, przenikających przez złoto jałowców i między
poszarzałymi bukami. Dni, gdy nad krajobrazem zdawała się unosić delikatna mgiełka
melancholii. Lecz także dni dzikich, jesiennych sztormów i następujących po nich mokrych,
wietrznych nocy, kiedy wśród sosen rozlegał się śmiech czarownic, a z lądu dochodziły żałosne
pojękiwania. Kto by się jednak tym przejmował? Stary Tom zbudował mocny dach, a kominek
miał dobry ciąg.
- Ogień na kominku, książki, zapewniona osłona przed burzą, koty na dywanie...
Promyczku, czy byłabyś szczęśliwa, mając milion dolarów? - spytał Barney.
- Nie. Nawet w połowie nie tak szczęśliwa jak jestem. Nudziłabym się i męczyła
obowiązkami i konwenansami.
Grudzień. Pierwszy śnieg i Orion w ciemności nieba. Słabe blaski mlecznej drogi. Teraz
już nadeszła prawdziwa zima - wspaniała, mrozna, gwiazdzista. Jakże kiedyś Valancy nie
znosiła zimy! Nudne, krótkie, beznadziejne dni. Długie, zimne, samotne noce. Kuzynka
Stickles z bolącymi plecami i codzienne nacierania. Kuzynka Stickles wydająca co rano
chrapliwe odgłosy przy płukaniu gardła. Matka nieczuła, natrętna, wtrącająca się do
wszystkiego. Nie kończące się bronchity i katary lub lęk przed nimi. Maść Redferna i
Czerwone Pigułki.
Teraz pokochała zimę, która tutaj gdzie diabeł mówi dobranoc , była
niewypowiedzianie piękna. Dni przezroczyste i jasne. Noce z niebem rozpłomienionym
gwiazdami. Wspaniałe paprocie ze szronu na szybach Błękitnego Zamku. Księżycowa
poświata na brzozach, targane wichrem cienie. I cisza - ogromna, pełna powagi, przenikliwa... I
słońce nieoczekiwanie przedzierające się przez szare chmury nad długim, białym Mistawis.
Barney odprowadził Lady Jane do stodoły Ryczącego Abla i nauczył Valancy chodzić
na krótkich nartach. Tę samą Valancy, która powinna właśnie leżeć złożona bronchitem. A ta
Valancy nie miała nawet kataru. Za to Barney w środku zimy strasznie się zaziębił i Valancy
pielęgnowała go troskliwie z lękiem w sercu, by nie dostał zapalenia płuc. Jej własne
niedomagania zniknęły bezpowrotnie. Całe szczęście, bo nie miała tu nawet maści Redferna.
Kiedyś przezornie kupiła w Port słoik, lecz Barney z gniewnym wyrazem twarzy wyrzucił go
do jeziora.
- Nigdy więcej nie przynoś tego paskudztwa - zarządził krótko. Był to pierwszy i ostatni
raz, gdy przemówił do niej tak szorstko.
Chodzili na długie wędrówki po cichym, zimowym lesie, pomiędzy srebrnymi od
szronu drzewami i wszędzie znajdowali niezwykłe piękno. Zwiat zdawał się spowity w
kryształy i perły. Powietrze, orzezwiające i czyste, działało oszałamiająco na zmysły.
Pewnego razu zatrzymali się zachwyceni u wejścia na wąską ścieżkę między brzozami.
Każdą gałązkę i konar okrywała biel śniegu. Leśne poszycie wyglądało jak wyrzezbione w
marmurze.
- Chodzmy stąd - powiedział wreszcie Barney. - Nie możemy sprofanować tego miejsca
naszymi stopami.
Innym razem natknęli się na polanie na zaspę śnieżną mającą kształt profilu pięknej
twarzy kobiecej. Widać było szlachetnie sklepione czoło, prosty, klasyczny nos, usta,
podbródek i policzki wymodelowane jak w popiersiu antycznej bogini.
- Pomyśl tylko, żadne oczy prócz naszych nie zobaczą tego cudu - westchnęła Valancy,
której czasem zdawało się, że żyje w świecie książek Johna Fostera. Kiedy rozglądała się
dokoła, wiele szczegółów przywodziło jej na pamięć fragmenty zaznaczone w nowej książce,
przywiezionej niedawno przez Barneya z Port. Zastrzegł sobie od razu, by nie oczekiwała, że
on będzie czytał lub przysłuchiwał się czytaniu.
Wszystkie odcienie zimowego lasu są wyjątkowo delikatne i trudno uchwytne -
przypomniała sobie Valancy. - Kiedy przemija krótkotrwałe popołudnie i słońce zaczyna
dotykać szczytów pagórków, wydaje się, że las spowijają nie barwy, lecz ich duch. Właściwie
bowiem na zboczach wzgórz, w dolinach i nierównościach lasu, nie ma nic poza bielą, a
jednocześnie odnosi się wrażenie jakichś bajecznych połączeń różu i fioletu, złota i heliotropu.
W jednej chwili ma się pewność istnienia takich odcieni, lecz gdy spojrzy się wprost na dane
miejsce - już zniknęły .
- Zastanawiam się, czy John Foster spędził kiedyś zimę nad Mistawis - odezwała się
Valancy.
- Mało prawdopodobne - odparł drwiąco Barney. - Ludzie piszący takie kawałki zwykle
robią to w dobrze ogrzanym domu przy wielkomiejskiej ulicy.
- Jesteś zbyt surowy wobec Fostera - stwierdziła poważnie Valancy. - Kto nie widział
na własne oczy, nie mógłby tego napisać tak jak w tym fragmencie, który przeczytałam ci
wczoraj wieczorem. Dobrze wiesz, że by nie mógł.
- Nie słuchałem - przyznał się Barney. - Mówiłem ci przecież, że nie będę słuchał.
- No to zrobisz to teraz - uparła się Valancy. Zmusiła go do zatrzymania się, a sama
zaczęła cytować: Stara Matka Natura jest artystą, który pracuje dla samej radości tworzenia, a
nie z chęci pokazania się. Dziś lasy świerkowe są symfonią zieleni i szarości tak subtelnej, że
trudno powiedzieć, gdzie jeden odcień przechodzi w drugi. Szary pień, zielone konary,
szarozielony mech nad białą, pociętą czarnymi cieniami powierzchnią ziemi. A jednocześnie ta
stara czarodziejka nie znosi monotonii. Lubi tu i ówdzie umieścić barwną plamę. Oto odłamana
gałąz świerku w pięknym, czerwonordzawym kolorze huśta się między pasmami mchu .
- Dobry Boże, czyżbyś uczyła się na pamięć książek tego faceta? - zawołał
zdegustowany Barney i ruszył z miejsca.
- Książki Johna Fostera ożywiały mą duszę przez ostatnie pięć lat - broniła się Valancy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]