[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wiadał. W prawej kieszeni marynarki miałem browninga, ale
na nic mi się nie przydał. Ktoś chwycił mnie za łokieć, wykrę-
cił go w stawie i szarpnął, ściskając jednocześnie nadgarstek.
Pistolet z metalicznymi trzaskiem uderzył o chodnik i potoczył
się na jezdnię. Ten, który mnie trzymał, krzyknął: Bierz go z
lewej . Kopnąłem na oślep w bok, trafiłem, i to dobrze, bo
facet podchodzący do mnie z lewej zwinął się w kłębek, zato-
czył jak pijany, wpadł w oszkloną witrynę baru, rozbił ją w
drobny mak i nieprzytomny, osunął się na chodnik. Lewą rękę
wciąż miałem wolną, więc chwyciłem garść czyichś włosów,
pochyliłem się i ciągnąc ze wszystkich sił, przerzuciłem wła-
ściciela skalpu przez ramię. Zawył z bólu i wyrżnął twarzą o
ziemię. Dla pewności kopnąłem go w podbrzusze i stanąłem w
rozkroku, gotów do dalszej walki.
Ten trzeci był już przy Alison. Trzymał ją za szyję i tak
mocno podciągał podbródek, że stopami ledwie dotykała
chodnika. Jeszcze chwila, a zawisłaby jak na stryczku. Nim
zrobiłem krok, by jej pomóc, stała się rzecz nieprawdopodob-
na, Alison uniosła ręce, zgięła je i z siłą małego kafara wbiła
łokcie pod żebra napastnika. Efekt był natychmiastowy: puścił
ją, wziął się pod boki i pewnie zatańczyłby skocznego oberka,
gdyby do akcji nie wkroczył kierowca mercedesa.
Właz do samochodu, bo rozwalę jej łeb! warknął.
Stał przy Alison ze spluwą przytkniętą do jej skroni.
Dziewczyna zamarła.
Szybko! powtórzył.
Czas był po temu. Wokół nas, w bezpiecznej odległości,
zebrał się już tłumek gapiów. Właściciel baru dał znać, gdzie
trzeba i w wąskich uliczkach Cambridge zabrzmiały policyjne
syreny. Spojrzałem na Alison. Trzymała się dzielnie, w jej
wzroku nie dostrzegłem śladu paniki. I dalej nie wiedziałem,
skąd znam kolor jej lazurowych oczu.
Umysł miałem ociężały, powrócił ból uszu i czułem się tak,
jakbym zamiast głowy nosił na karku olbrzymi, rozdęty balon.
Prowadził ten upiorny kowboj z cuchnącym cygarem. Obok
siedział gość, któremu właściciel knajpki powinien był wy-
stawić rachunek za rozbitą szybę. Alison i ja tłoczyliśmy się z
tyłu, między dwoma pozostałymi oprychami. Oddychali cięż-
ko. Ten koło Alison żuł gumę i macał swoje żebra. Ten przy
mnie śmierdział czosnkiem i nie strawionym alkoholem, lewą
ręką ocierał twarz z krwi, w prawej trzymał broń. Dopiero
teraz uświadomiłem sobie, że nie ma wśród nich mojego fa-
woryta, Gerda astmatycznego grubasa, z którym miałem
przyjemność w domu Worstera. Biedak, musiał być jednak
wybitnie słabowity.
Coś rozkłada ci się w gębie, kolego mruknąłem do
tego obok mnie. Widocznie żyło tam sobie, żyło, zdechło i
nawet tego nie zauważyłeś.
Zdzielił mnie pięścią w twarz, w ustach poczułem ciepławą
słodycz. Alison wzięła mnie pod ramię i przez chwilę zrobiło
mi się lżej na duszy. Tylko przez chwilę.
Wiezli nas poza miasto, do Bridge Farm, tam gdzie Cam
płynie meandrami i gdzie kończy się przyzwoita zabudowa, a
zaczyna ciąg opuszczonych przez Boga i ludzi ruder. Lata
temu rejon ten tętnił życiem, tu przybijały barki ze zbożem,
skrzypiały dzwigi, lecz teraz w Bridge Farm nie uświadczysz
nikogo oprócz zapijaczonych obdartusów, młodocianych rze-
zimieszków, zdobywających pierwsze ostrogi w złodziejskim
fachu i snujących się nieprzytomnie band narkomanów, którzy
w zaciszu rozpadających się baraków odbywają swe czaro-
dziejskie wycieczki. Wiezli nas jednak nie po to, żeby pokazać
ciemne strony państwa dobrobytu, wiezli nas w ściśle określo-
nym celu.
Zatrzymaliśmy się w labiryncie urządzeń starego portu i
faceci z tyłu wypchnęli nas z wozu.
Idziemy! warknął kierowca, gryząc cygaro. Pamiętaj,
O Casey, jeden głupi ruch i skręcę twojej pani kark. Idz do
tamtej lampy.
Szedłem przodem, a gość z nieświeżym oddechem dzgał
mnie od czasu do czasu w kręgosłup lufą pistoletu. Tak dla
zabawy. Krok za mną prowadzili Alison. Dobrze to rozegrali,
ale dlaczego, u diabła, byli aż tak pewni siebie?! Skąd wie-
dzieli, że nie zrobię tego jednego głupiego ruchu, że się nie
odwrócę, nie posłużę którymś z nich jak żywą tarczą i nie
zniknę w ciemnościach, pozostawiając Alison na pastwę losu?
Stój!
Stanąłem. Naga żarówka na wysokim słupie rzucała
chwiejne cienie w rytm lekkich podmuchów wiatru. Było to
podwórze nie podwórze, plac nie plac, coś w rodzaju rozsza-
browanego magazynu opakowań. W kręgu żółtawego światła
walały się połamane skrzynki, zgniecione pudła i paki. Pchnęli
Alison na ziemię. Ten od rozbitej witryny kazał jej się pod-
nieść i usiąść na drewnianej skrzyni. Usłuchała. Dwóch chwy-
ciło mnie i wykręciło ramiona do tyłu, trzeci zaszedł z boku i
wbił mi lufę rewolweru między żebra. Facet w butach z kro-
kodylowej skóry wypluł cygaro, wgniótł je obcasem w piach i
złapał Alison za włosy.
Jak się nazywasz?
Dziewczyna nerwowo przełknęła ślinę.
Alison Worster wydusiła przez ściśnięte gardło.
Uderzył ją na odlew w twarz.
Jak się nazywasz?
Nie podniósł głosu, nie, nie zdenerwował się ani odrobinę,
pytanie zadał tym samym, spokojnym tonem.
Alison Worster szepnęła, rozcierając policzek. Je-
stem córką profesora Worstera, jego osobistą sekretarką...
Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale ręka kierowej merce-
desa była szybsza. Alison runęła na ziemię. Potrzasnęła głową,
a gdy uniosła się na łokciach, chwycił ją wpół, podniósł jak
piórko i cisnął na skrzynię.
Zostaw ją powiedziałem w ciszy. Ona naprawdę
nazywa się Worster i jest córką Worstera, którego dzisiaj za-
mordowaliście.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]