do ÂściÂągnięcia; pobieranie; pdf; download; ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

drzewo rosło właśnie tam, a może widział takie drzewo z wbitym w nie nożem, kiedy był mały, zupełnie
gdzie indziej, albo że mu się to śniło, bo sny miał zawsze wyrazne i jaskrawe jak ostrze noża. Kazał się
pochować z tym swoim znaleziskiem, którego stal, w przeciwieństwie do Tunczila, nie starzała się.
A jeszcze przed śmiercią jakiś litościwy piśmienny odczytał mu maleńki rząd znaczków i było tam napisane
SOLINGEN. Ta nazwa nikomu nic nie mówiła.
Wiele setek lat potem pewien profesor noworudzkiego gimnazjum złożył do Rady Miejskiej pismo
z propozycją postawienia pomnika Założycielowi, ale ponieważ cała ta historia, jak i spora część historii
miasta działa się w innym języku, petycja została zignorowana i wszystko rozeszło się po kościach.
Maszyna Zbawienia
Nożownicy mieli tylko jedną kosmologiczną wizję. Była to wizja Maszyny Zbawienia. Rysowali ją na
ścianach swoich domów, rzezbili na trzonkach noży, ich nieliczne dzieci przenosiły ją z opowieści dorosłych
patykiem na piasek. Zpiewali o niej swoje płaczliwe psalmy, które były tak dziwaczne i smutne, że tylko oni
sami mogli ich słuchać.
Kosmicznym instrumentem zbawienia jest ruch obrotowy; i ten wielki, który porusza po orbitach dalekie
gwiazdy, zodiak i cały wszechświat, ale też i ten mały, obecny w wytworach ludzi, kołach młyńskich,
korbach, zegarach, kołach u wozu, w ucieraniu maku, w lepieniu garnków. Oraz ten najmniejszy, który
podobno drga we wszystkich najmniejszych cząsteczkach, z których składa się świat.
Opisałabym to tak, że słońce, wprawione na początku czasu w ruch obrotowy, jest gigantycznym
odkurzaczem  wyciąga światło z materii, podaje je na orbity planet i na ogromne wodne koła zodiaku.
A z nich ów ruch podaje światło wyżej, do granic całego świata, skąd światło pochodzi.
Zwiatło żyje w duszach ludzi i zwierząt, tam mieszka w ukryciu, zahibernowane, zamknięte w puszce.
Księżyc zaś jest statkiem transportowym  przewozi dusze zmarłych ludzi z ziemi na słońce. Przez każdą
pierwszą połowę miesiąca zbiera je i staje się coraz bardziej świetlisty; idzie do pełni. W drugiej połowie
miesiąca oddaje je słońcu, więc w nowiu znowu jest pusty, rozładowany. Stoi między ziemią a słońcem
wypróżniony, gotowy do swojej dalszej pracy. Srebrzysty tankowiec.
Słońce będzie trwać tak długo, śpiewają psalmy Nożowników, aż wyssie wszystkie cząstki światła i odda je
Właścicielowi. Potem przepadnie, zgaśnie, rozkruszy się, a z nim Księżyc i potem połamią się harmonie
zodiaku. Cała wielka skomplikowana maszyna kosmiczna zazgrzyta, stanie i w końcu rozpadnie się
z trzaskiem. Niepotrzebne okażą się galaktyki. Obrzeża świata znajdą się w jego centrum.
Jedziemy, powiedziałam, jutro Wszystkich Zwiętych
Marta siedziała przy stole i tarła zaczerwienione oczy. W jej kuchni było nieprawdopodobnie czysto; wszyst-
kie garnki pochowane, cerata wyszorowana, drewniana podłoga lśniła od pasty. Nawet okna wymyła
i pościągała z nich te wszystkie letnie pajęczyny, które latem łapały słońce. Kamienne parapety bez
truchełek ciem wyglądały grobowo. Przyniosłam jej resztki ciasta, a ona zjadła je łakomie. Potem wstała
i poczłapała do pokoju; przez otwarte drzwi zobaczyłam perfekcyjnie zaścielone łóżko, gotowe do zimy.
Przyniosła stamtąd perukę, ciemną, prawie czarną, o włosach splecionych w warkoczyki. Dokładnie taką,
jak chciałam. Założyłam ją. Marta uśmiechnęła się. Na wargach miała okruszki makowca.
 Cudnie  powiedziała i pokazała mi lustro.
Wyłoniłam się z niego zamazana i obca; miałam ciemną twarz. Nie poznałam siebie.
Będę nosić całą tę perukę zamiast czapki, będę ją wkładać zaraz po przebudzeniu, żeby przez wyziębione
pokoje dotrzeć bez szwanku do łazienki, może nawet będę w niej spać. Będę w niej pracować i planować
letnie remonty. Pojadę w niej w świat.
Podeszłam do Marty i przytuliłam ją. Sięgała mi brody, była krucha i delikatna jak kania. Jej krótkie, siwe
włosy pachniały wilgocią.
Po południu poszłam się z nią pożegnać i przypomnieć, żeby zapaliła od nas znicz dziecku Frostów.
Weszłam do jej domu, ale był pusty. Na stole leżała nawleczona igła i stał ten wielki cynowy talerz,
najbardziej namacalna rzecz w domu Marty. Usiadłam przy stole i czekałam na nią, może godzinę, może
dwie. Pobielone ściany odbijały mój oddech. Wodziłam palcem po skomplikowanym metalowym wzorze. Nie
brzęczały muchy, spod blachy nie trzaskał ogień. Było tak cicho, że słyszałam moje własne ciało  żyło.
Wiedziałam o drzwiach do piwnicy, miałam je za plecami. Były przymknięte, ale kłódki wisiały w skoblu
otwarte, gotowe do ruchu. Mogłabym wstać, otworzyć te drzwi i zejść na dół. Mogłabym się koło niej położyć
w ciemności i wilgoci, wśród stert ziemniaków, które czekają do wiosny. Tak myślałam, ale trudno jest
myśleć o czymkolwiek w domu Marty; jest jak gąbka, która wchłania myśl, zanim ta powstanie. W zamian
nie daje nic, nie obiecuje, nie zwodzi, nie ma w nim przyszłości, a przeszłość zamienia w przedmioty. Dom
Marty jest do niej podobny  tak jak ona nie zna niczego, ani Boga, ani jego stworzeń, ani nawet siebie
samego, nie chce niczego wiedzieć o świecie. Jest w nim tylko jedna chwila, tylko teraz, ale ogromne,
rozciągnięte we wszystkie strony, przytłaczające, nie dla człowieka.
Potem nagle zapadł zmierzch, nie zauważyłam nawet, kiedy zrobiło się ciemno. I byłabym tak siedziała,
hipnotyzując się własnym oddechem. Nie obudziłabym się, gdyby nie ten stary cynowy talerz  świecił
potężną, chłodną poświatą, zalewał nią całą kuchnię, rozświetlał swoim blaskiem moje ręce, doczepiał
rzeczom cienie. Odbijał w sobie wszystkie przeszłe i przyszłe księżycowe pełnie, wszystkie jasne,
rozgwieżdżone nieba, wszystkie płomienie świec i światła żarówek, i zimne strumienie wszelkich
jarzeniowych lamp.
Wróżenie z nieba
R. opowiadał, że kiedy był mały, czytał z chmur, przynajmniej tak to teraz pamięta.
Chmury układały się dla niego w przejrzyste wzory  postaci zwierząt, okręty i łodzie z żaglami, stada
białych owieczek, które dołem pogania ciemniejszy i szybszy owczarek, samochody, nawet strażackie, albo
potwory  węże, smoki, przepastne paszcze na krótkich nogach, skrzydlate, powiewne szkielety. Gdy
poszedł do szkoły, zaczął widzieć litery i znaki. Czasem na jego oczach spełniały się działania
matematyczne  rozmyte Dwa dodawało się do brzuchatej Trójki i na koniec wiatr przywiewał wężowy
kształt, który był Piątką. Z czasem pojawiały się także bardziej skomplikowane działania. W drugiej klasie
w ten sposób nauczył się tabliczki mnożenia. Ze swego okna, które wychodziło na tory kolejowe, mógł
zobaczyć kawał nieba. Z jednej strony chmury zawsze było lekko czerwonawe lub pomarańczowe,
ponieważ podświetlał je płomień z koksowni. Na tej ogromnej tablicy widział całą niebieską algebrę.
Z tabliczki mnożenia szczególnie zapamiętał Siedem razy Osiem, ponieważ były to najgorsze działania, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • autonaprawa.keep.pl
  • Cytat

    Dawniej młodzi mężczyźni szukali sobie żon. Teraz wyszukują sobie teściów. Diana Webster

    Meta