[ Pobierz całość w formacie PDF ]
– Chwała Przenajjaœniejszemu Mitrze, niech towarzyszy nam
Jego błogosławieñstwo, niech otacza łaskami Bergheim, ¿eby i w na-
stêpnym roku, jak i dot¹d, nic nie zam¹ciło naszej radoœci! – Te sło-
wa, które ksi¹¿ê zawsze wypowiadał z tak¹ łatwoœci¹ i uczuciem,
teraz ledwie przechodziły mu przez gardło, a usta z trudem układały
siê do czegoœ w rodzaju uœmiechu. Lawinia patrzyła na mê¿a spo-
kojnie, ale serce jej œciskało siê ze strachu i wœciekłoœci.
Jak gdyby zrzuciwszy z pleców wielki ciê¿ar, ksi¹¿ê bezsilnie
opadł na fotel. Kubek zimnego wina nieco go odœwie¿ył. Nic nie
jedz¹c, kazał sobie jeszcze nalaæ po dwakroæ. Jednak tym razem nie
poczuł radosnego upojenia. A słoñce wznosiło siê coraz wy¿ej, oœle-
piaj¹c oczy.
Wokół krêcili siê słudzy, roznosz¹c œwi¹teczne potrawy na zło-
tych i srebrnych półmiskach. Dworzanie rozmawiali z o¿ywieniem
na temat oczekuj¹cego ich widowiska. Imiê Ferndina wypowiadano
z ironi¹, poniewa¿ nikt spoœród siedz¹cych przy stole nie wierzył
w zwyciêstwo tego ¿ałosnego przybłêdy, który nie wiadomo w jaki
sposób zdobył poparcie ksiêcia. Wszyscy byli przekonani, ¿e Œwiêty
Turniej przyniesie sromotn¹ klêskê bezczelnemu parweniuszowi i ¿e
zostanie on wygnany z ksiêstwa.
Poranna uczta trwała w najlepsze, a na górnym kru¿ganku cicho
przygrywały flety i piszczałki. Tymczasem ten, który tak bardzo pra-
gn¹ł zaj¹æ miejsce przy stole obok ksiêcia, siedział sam w swej sy-
pialni, z nienawiœci¹ spogl¹daj¹c na czerwonawe poranne słoñce.
Dawno ju¿ wypił wino z kujeb¹, daj¹ce siłê i młodoœæ staremu ciału.
Przy szerokiej ławie nakrytej miêkkim dywanem czekał na Ferndina
smagły milcz¹cy sługa.
– 61 –
– Przeklête słoñce! Przez pół nocy błagałem Seta, ¿eby chmury
zakryły niebo i ta ¿ółta kula nie wisiała mi nad głow¹! Ale wkrótce
nastan¹ inne czasy, słoñce na mój rozkaz bêdzie siê kryło za chmura-
mi! Bergheim to tylko zapłata za te umiejêtnoœci, i Set j¹ otrzyma!
Rób swoje, Akrusie, rozmasuj mi ciało jak nale¿y. Przygotowałeœ
kocie skórki?
– Tak, panie, jak kazałeœ, dwie rude i trzy czarne.
– Nie miałeœ trudnoœci ze schwytaniem kotów?
– Czarne rzuciły siê na przynêtê jak głodne tygrysy, a potem
spokojnie siedziały w worku, ale...
– Mów dalej, to bardzo wa¿ne.
– Z rudymi nieŸle siê namêczyłem. Przez dłu¿szy czas w ogóle
nie mogłem natrafiæ na ¿adnego rudego kota, a kiedy ju¿ je znala-
złem, wcale nie chciały przyjœæ do przynêty. Coœ niezwykłego! Mu-
siałem je łowiæ sieci¹ i podrapały mi rêce.
– Mówisz, ¿e podrapały? A wiêc czekaj¹ mnie jakieœ nieocze-
kiwane trudnoœci... No a co było potem?
– Kiedy w nocy poło¿yłem ich wnêtrznoœci na Czarnym Ołta-
rzu i zapaliłem ogieñ ofiarny, ci¹gle gasł, dopóki nie dodałem kilku
kropli wê¿owego jadu... Wówczas ogieñ buchn¹ł a¿ po korony drzew
i ofiara została przyjêta.
– Tak... Zwyciê¿ê, ale bêdê musiał... Dobrze, zaczynaj, potem ro-
zetrzesz smarowidło skórkami, najpierw rudymi, a nastêpnie czarnymi!
Ferndin rozebrał siê i poło¿ył na ławie. Sługa odpi¹ł od pasa
pêkaty flakon ze srebrnym korkiem i zacz¹ł smarowaæ skórê swego
pana obrzydliwie œmierdz¹cym zielem. Jednak¿e Ferndin chêtnie
wdychał tê ciê¿k¹ woñ, mru¿¹c oczy i postêkuj¹c z rozkoszy. Rów-
nie¿ sługa, rozcieraj¹c mocnymi rêkoma ciało swego pana, tak chci-
wie w¹chał ten zapach, ¿e a¿ mu dr¿ały nozdrza, i co jakiœ czas obli-
zywał jêzykiem w¹skie usta.
Wkrótce ciało Ferndina błyszczało od br¹zowawej tłustej mazi.
Sługa wydostał z niewielkiego skórzanego woreczka dobrze wypra-
wione kocie skórki i rozło¿ył je na podłodze. Na rêkach Akrusa, do
łokci pokrytych głêbokimi œwie¿ymi szramami, co jakiœ czas poja-
wiły siê krople krwi, które pospiesznie zlizywał.
– Zdaje siê, ¿e jeszcze zostało trochê tej maœci, mo¿esz ni¹ po-
smarowaæ swoje skaleczenia – łaskawie zezwolił Ferndin.
Sługa skłonił siê z szacunkiem:
– Dziêkujê ci, panie! Jeœli jednak mo¿na, posmarujê je potem,
kiedy krew przestanie ciec.
– 62 –
– Oczywiœcie, ¿e nie teraz! Dla ciebie nie stanowi ró¿nicy, czy
to krew obca, czy twoja, byle tylko była! Rozcieraj, nie traæ czasu!
Rude skórki zamigotały w rêkach Akrusa, a Ferndin, zagryzaj¹c
wargi, od czasu do czasu wykrzykiwał:
– O, Wszechmocny Secie! Nie tak energicznie! Delikatniej,
delikatniej! Pali mnie jak ogieñ! Och! A teraz nogi! I nie zapomnij
o stopach!
Nie mog¹c ju¿ dłu¿ej wytrzymaæ, Ferndin gwałtownie odepchn¹ł
sługê nog¹, zerwał siê i zacz¹ł biegaæ po komnacie, ¿eby ostudziæ
¿ar. Na całym ciele miał purpurowe plamy, podskakiwał jak na roz-
¿arzonych wêglach i rzucał przekleñstwami. Sługa wstał z podłogi,
wzi¹ł jedn¹ z czarnych skórek i uchwyciwszy właœciwy moment przy-
ło¿ył j¹ do pleców swego pana.
– Nareszcie! Spiesz siê, bo oszalejê od tego ¿aru! O, jak do-
brze! Jaki miły chłód! Znowu czujê siê młody i mogê walczyæ choæ-
by z setk¹ baronów! Jeszcze, jeszcze, czemu ledwie muskasz mi ple-
cy? Silniej! O, tak! O, Secie, dziêki ci za tw¹ m¹droœæ! Rzuæ ju¿ tê
skórkê, Akrusie, weŸ nastêpn¹!
Rozpłaszczył siê na podłodze, a sługa klêcz¹c, gwałtownie roz-
cierał mu pierœ, brzuch, nogi. Rêce Ferndina, ci¹gle jeszcze pokryte
czerwonymi plamami, konwulsyjnie drapały podłogê, ale Akrus,
bojaŸliwie zerkaj¹c na silne palce swego pana, nawet nie miał za-
miaru zbli¿aæ siê do nich z koci¹ skórk¹. Skoñczywszy rozcieraæ sto-
py, sługa zrêcznie odskoczył na bok, schwycił ostatni¹ czarn¹ skórkê
i rzucił Ferndinowi, który złapał j¹ w locie, usiadł na dywanie i sam
zacz¹ł rozcieraæ sobie rêce.
– Widzê, ¿e nie zapomniałeœ, jak to było ostatnim razem! Tak,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]