[ Pobierz całość w formacie PDF ]
należycie, a mając wczoraj zabite kozlątko, postanowiłem ugotować rosołu. Nalałem więc
wody, osoliłem dobrze i przystawiłem do ognia. Ale ku wielkiemu mojemu smutkowi glina
przepuszczała wodę, tak że cała robota na nic się nie zdała. Przyczyną tego zapewne było złe
wypalenie. Wstawiłem je więc na powrót w żar, trzymając w nim przez parę godzin.
Po wyjęciu, gdym je począł oglądać, spostrzegłem z podziwem, że garnek w którym była
woda, nabrał wewnątrz szkliwa, czyli polewy, drugi zaś wcale nie. Co mogło być tego powo-
53
dem? Rozważając długo, przyszedłem wreszcie do wniosku, że zapewne sól to sprawiła. Roz-
puściwszy więc garść soli w troszce wody, polałem tym rozczynem wewnątrz i zewnątrz gar-
nek nie polewany i powtórnie włożyłem w ogień. Wynik przeszedł moje oczekiwania. Garnek
nabrał pięknego szkliwa i przystawiony z wodą do ognia, nie przepuszczał jej wcale. Tak
więc zdałem egzamin na majstra garncarskiego.
Już było pózno na gotowanie obiadu, więc dopiero nazajutrz zająłem się kuchnią. Do
wrzącej i osolonej wody włożyłem mięso. Nie było wprawdzie ani włoszczyzny, ani żadnych
innych korzeni do przyprawy, ale kto by tam dbał o takie bagatele. Za to w miejsce kaszy lub
ryżu, nasypałem wyłuszczonych ziaren kukurydzy.
Chcąc zaprosić się na obiad wytworny i uczcić należycie dzień skosztowania rosołu, na-
kryłem kamień liściem kokosowym, postawiłem na nim coś podobnego do miseczki, którą
przedwczoraj zrobiłem, położyłem obok tego widelec, wystrugany z drzewa, mój nóż i łyżkę,
zrobioną z muszli na patyczku osadzonej. Z jednej strony otwarty kokos, z drugiej ananas,
miały reprezentować wety. Tak przygotowawszy wszystko, zasiadłem do stołu i odmówiwszy
modlitwę, wziąłem się do jedzenia.
Ale rosół mój wcale nie odpowiadał wyobrażeniu, jakie sobie o nim robiłem. Miał smak
wodnisty i był bardzo cienki. Ziarnka kukurydzy odznaczały się za to daleko przyjemniej-
szym smakiem, aniżeli surowe, a mięso było przewyborne. Pózniejsze doświadczenie na-
uczyło mnie, że chcąc mieć dobry rosół, trzeba mięso nastawić w zimnej wodzie, o czym wie
dobrze każda kucharka, a czego niestety nie wiedziałem i co dopiero w parę miesięcy pózniej
przypadkowo odkryłem.
Nieraz przypadek naprowadził mnie na jakiś nowy wynalazek. I tak razu jednego zbierając
w lesie chrust na ogień, zabrałem gałąz z patatami sądząc, że korzenie grube i bulwiaste będą
się paliły wybornie. Po wygaśnięciu ogniska ujrzałem je nie spalone, ale tylko zwęglone z
wierzchu. Obdarłszy skórkę, znalazłem wewnątrz miazgę żółtą, mączystą, wydającą przyjem-
ny zapach. Kosztuję, smak bardzo miły, podobny do ziemniaków, których jeszcze wówczas
nie znałem, bo dopiero podczas mego wygnania zaczęły rozpowszechniać się w Anglii.
Od czasu rozniecenia ognia i zrobienia garnków życie moje wielkiej uległo zmianie. Nie
żywiłem się teraz, jak dziki człowiek, surowiznami, lecz co dzień na śniadanie miałem garn-
czek grzanego mleka, a do tego zamiast bułki, ziarnka gotowanej kukurydzy. Na obiad rosół,
albo dla odmiany kawał pieczeni to koziej, to zajęczej, niekiedy znowu pieczyste z papugi lub
innego jakiego ptaka. Deser stanowiły kokosy, ananasy lub banany. Wieczerzę miewałem z
mięsnych resztek obiadu, z dodaniem dwóch lub trzech patatów, upieczonych w popiele.
Przystawkami do tych dań bywały ostrygi, żółwie lub ptasie jaja na twardo albo na miękko
ugotowane oraz morskie raki, które nieraz po odpływie morza chwytałem.
Jadło to pożywne, bardzo zbawiennie wpływało na moje zdrowie, wycieńczone przebytą
chorobą. Wyglądałem czerstwo i odzyskałem dawne siły.
XXII
Zbiór i siew. Nieudane żniwo. Kosz i buty. Wycieczka w głąb
wyspy. Czarowna dolina. Pałac letni. Melony. Zabłąkanie się. Ba-
wełna. Niespodziewany przyrost inwentarza.
Podczas tych zatrudnień zaglądałem do kłosów jęczmienia, wzrastającego na brzegu mor-
skim, nie mogąc doczekać się ich dojrzenia. Zapewne sądzisz, czytelniku, że miałem ochotę
zrobić z ziarna jaką potrawę? Bynajmniej. Chodziło mi o rozmnożenie tego użytecznego zbo-
54
ża na mojej wyspie. I dlatego też, gdy dojrzały, ściąłem je nożem i zaniosłem do domu. Po
wykruszeniu było przeszło półtorej kwarty jęczmienia. Mając od dawna obrane miejsce w
pobliżu jaskini, skopałem je moją motyczką i zasiałem połowę zboża, zachowując drugą na
przypadek nieurodzaju.
Przezorność ta wyszła mi na dobre, gdyż jako niedoświadczony rolnik nie wiedziałem, że
siew należy przedsiębrać po przeminięciu pory deszczowej, a to już większa połowa lata
upłynęła. Zasiany jęczmień wypaliło słońce, a choćby był wzrósł jak należy, kłosy nie miały-
by czasu dojrzeć. Tym sposobem cały zbiór przepadł.
Wtedy dopiero przypomniałem sobie, że w Brazylii ani tytoniu nie sieją, ani nie sadzą
trzciny cukrowej w lecie. Nauczka ta posłużyła mi na przyszłość, czekałem więc z resztą za-
siewu do przeminięcia pory deszczowej, mającej już wkrótce nastąpić.
Parę odkryć w ostatnich czasach dokonanych, mianowicie też soli i patatów, nakłoniło
mnie do przedsięwzięcia podróży na większą skalę, w celu dokładnego poznania całej wyspy.
Postanowiłem więc skorzystać ze schyłku lata i zapuścić się jak będzie można najdalej.
Przed rozpoczęciem podróży użyłem kilku dni na uplecenie kosza, mającego mi służyć
zamiast tłumoczka do zbierania różnych znajdowanych przedmiotów. Robota ta nadspodzie-
wanie poszła szybko i udatnie, tak iż miałem spory kosz na plecy, do którego przyprawiłem
szerokie pasy z włókien bananowych.
Następnie zająłem się obuwiem. Moje łapcie łykowe dawno się już podarły i znosiłem ze
dwie pary innych. Trzeba było użyć trwalszego materiału. Skóry kozie, jako tako wyprawio-
ne, posłużyły mi na ten cel wybornie. Wykroiłem z nich wierzchy z wysokimi cholewami, a
podeszwę dałem z grzbietu podwójnie złożonego. Pomiędzy te dwie skóry włożyłem pode-
szwę z grubego łyka, ażeby kamienie i ciernie nóg mi nie kaleczyły. Zamiast zaś dratwy, po-
służyły struny z kiszek zwierzęcych ukręcone. W ten sposób udało mi się sporządzić buty
nadzwyczaj niezgrabne, ale cieszyłem się nimi jak mały chłopiec, gdy go rodzice pierwszymi
butami obdarzą.
Wyekwipowany i uzbrojony już zabierałem się do wyjścia, gdy wtem przyszło mi na myśl,
że przez czas mojej nieobecności kozy zamknięte pozdychają z głodu, albo też pouciekają do
lasu, jeżeli je na wolności zostawię.
Nowy kłopot i zwłoka w wycieczce. Przez dwa tygodnie blisko zbierałem po całych dniach
siano i suszyłem dla moich żywicielek. Nareszcie zgromadziłem dwa duże stogi wewnątrz
[ Pobierz całość w formacie PDF ]