[ Pobierz całość w formacie PDF ]
garaż?
- Mert - odparł Compton. - Nigdy mi nie podał swojego nazwiska, a ja bałem się
pytać. Ci faceci z podziemia są bardzo podejrzliwi. Cenią sobie prywatność.
- Zatrudniam faceta imieniem Iggy.
- Co się stało z Clemem Cottle? - zainteresowała się Lisa. - Liczyliśmy, że zajmie się
naszym garażem, jak już skończy u ciebie.
- Clem... hm... nie pojawiał się ostatnio, a ja nie zamierzam dłużej czekać. Schodzę
pod ziemię i mam nadzieję, że się uda.
- Pozwól, że dam ci dobrą radę - powiedział Lyle. - Nie dawaj Iggy'emu ani grosza
zadatku. Załatw ze składem drewna, żeby wystawiali rachunek bezpośrednio na ciebie. I notuj
godziny, które przepracował.
- Nie irytuj go także, bo porzuci robotę - dodała Lisa.
- I jeszcze jedno - uprzedził kurator. - W okręgu obowiązuje przepis zabraniający
zatrudniania budowlańca bez uprawnień, jeśli nie jest z tobą spokrewniony. Daj więc
wszystkim do zrozumienia, że Iggy to twój bliski krewny.
Qwilleran wrócił do chaty, gdzie został powitany hałaśliwie przez koty.
- Zgadnijcie, kto się tu jutro zjawi - powiedział bez entuzjazmu. - Kuzyn Iggy.
Rozdział dziesiąty
We wtorek rano Qwillerana zbudziło podskakiwanie materaca i ciosy, które spadały
na jego ciało. Koty toczyły na jego łóżku i osobie poranną walkę. Wstał i rozprostował kości,
krzywiąc się, gdy niektóre mięśnie przypomniały mu o wyprawie rowerowej na Old Brrr
Road.
- Jest to dzień, w którym mamy poznać naszego nowego pracownika budowlanego -
oznajmił kotom, nakładając na kilka sardynek sos serowy i dodając jeszcze kilka kropel
witamin w płynie, a na koniec posypując wszystko posiekanymi żółtkami na twardo. -
Miejmy nadzieję, że się zjawi. Trzymajcie za to wąsy.
- Miau - odezwał się Koko, uderzając ogonem o podłogę trzy razy.
Qwilleran zadzwonił na wszelki wypadek do składu drewna i uprzedził, że zgłosi się
do nich po materiały budowlane gość imieniem Iggy, zlecił też, żeby wystawiali rachunek na
biuro Klingenschoenów w Pickax.
- Stary pysk koński? Wrócił? - spytał ze śmiechem mężczyzna po drugiej stronie linii.
- %7łyczę szczęścia!
Koty pochłonęły śniadanie i popatrzyły z nadzieją na Qwillerana, prosząc bezgłośnie o
dokładkę.
- No dobrze - westchnął zrezygnowany i dał im trochę płatków śniadaniowych
Mildred. Do tej pory zdążyły uporać się z jedną szesnastą pojemniczka. - Pozostał jeszcze
jeden i piętnaście szesnastych drugiego - poinformował.
O dziewiątej nie było jeszcze śladu budowlańca. O dziesiątej Qwilleran zaczął się
wiercić niespokojnie. Kiedy usłyszał cichy warkot wozu pokonującego kręty i stromy
podjazd, wyszedł na polanę, choć wiedział doskonale, że dzwięk nie przypomina hałasu, jaki
robi ciężarówka, która trzyma się dzięki pedałowi hamulca. Nie mylił się; na polanę zajechał
mały kompakt Mildred. Spuściła szybę.
- Jadę do fryzjera i nie mogę zostać u ciebie na dłużej, ale przywiozłam ci trochę
płatków śniadaniowych. - Podała mu plastikowy pojemnik. - Przygotowałam rano nową
mieszankę.
- Dziękuję - powiedział, udając entuzjazm. Pomyślał: Będę musiał załatwić sobie
jeszcze jednego kota. Miał teraz zapas dwóch pojemników i piętnastu szesnastych trzeciego. -
Jesteś pewna, że nie chcesz wpaść na filiżankę kawy?
- Nie dzisiaj, dzięki. Ale powiedz mi - są jakieś wiadomości o Clemię Cottle? Roger
dzwonił wczoraj wieczorem i powiedział, że zgłoszono jego zaginięcie. Będzie o tym w
jutrzejszej gazecie.
- Nie wiem nic nowego - odparł i pomyślał: Komu potrzebna gazeta, kiedy tutejsza
poczta pantoflowa działa tak sprawnie?
- Co zrobisz ze swoją budową, Qwill?
- Zatrudniłem podziemnego budowlańca. Ma przyjechać dziś rano.
- Nie wiem, czy ci o tym mówić, bo zdaję sobie sprawę, że podchodzisz do takich
spraw sceptycznie, ale zastanawiałam się... - Zagryzła wargę. - Naprawdę czuję się okropnie z
powodu zaginięcia Clema. Miał przed sobą tak wspaniałą przyszłość. Sharon umawiała się z
nim na randki, kiedy chodzili do szkoły.
- O co chodzi, Mildred?
- No cóż, mam przyjaciółkę, która mogłaby rzucić trochę światła na tę tajemnicę.
- Czy twoja przyjaciółka dysponuje jakimiś dowodami?
- Nie, jest jasnowidzem. Czasem dostaje wiadomości ze świata duchów.
- Och - jęknął Qwilleran.
- Pani Ascott jest bardzo stara i mieszka w Lockmaster, ale jeśli uda mi się ją
namówić, żeby się tu zjawiła, to może zdoła nam coś powiedzieć. - Mildred czekała na jakiś
zachęcający sygnał ze strony Qwillerana, a nie doczekawszy się żadnego, ciągnęła: - Pani
Ascott przyjechała tu w tym roku, tyle że wcześniej, na chrzest mojego wnuka - jest matką
chrzestną, rozumiesz - i zaprosiłam wtedy kilkoro przyjaciół. Była tak miła, że zgodziła się
odpowiadać na ich pytania... co ty na to, Qwill?
- Rób, co uważasz za... hm... stosowne, Mildred.
- Znajdziesz czas w sobotę wieczorem?
- Ja? Czego po mnie oczekujesz?
- Po prostu przyjdz na spotkanie i jeśli będziesz miał ochotę zadać pytanie, zrobisz to.
Sharon i Roger też będą. Są zachwyceni umiejętnościami pani Ascott.
Uhu, pomyślał Qwilleran. Są też zachwyceni UFO. A także horoskopami. I kartami
tarota.
- To mógłby być dobry temat dla Piórka Qwilla".
- Dobra - powiedział. - Zjawię się tam jako obserwator. Kto jeszcze będzie?
- Kilkoro ludzi z naszego klubu. Muszę lecieć do fryzjera.
Było prawie południe, kiedy Qwilleran usłyszał coś, co przypominało strzały
karabinowe w lesie albo huk małej armaty. Wybuchy stawały się coraz głośniejsze, natarcie
zbliżało się nieubłaganie, aż wreszcie na polanę wtoczyła się rozklekotana pół-ciężarówka i
zatrzymała się z ostatnim końcowym strzałem i grzechotem poluzowanych mechanizmów.
- Dzień dobry - przywitał się uprzejmie Qwilleran, podchodząc do wozu -
zardzewiałego pikapa z zadaszoną skrzynią.
Z samochodu wysiadł wychudzony człowiek w brudnym podkoszulku i podartych
dżinsach. Qwillerana najbardziej poruszył widok jego zębów, największych - prawdziwych
czy sztucznych - jakie kiedykolwiek widział. Trzydzieści dwa gigantyczne zęby, które
wyszczerzyły się w uśmiechu, kiedy mężczyzna się zbliżył, trzymając papierosa w palcach i
oceniając wzrokiem nieruchomość, jakby rozważał jej kupno.
Pierwszą myślą Qwillerana było: Nie mogą być prawdziwe. Drugą myślą było: Nie są
nawet jego!
- Iggy? - spytał tym samym przyjacielskim tonem.
- Tak mnie nazywają! - odparł mężczyzna. Wskazał drewniany szkielet konstrukcji
przy chacie. - To jest ta robota, która ma być dokończona?!!!
Miał dziwny sposób mówienia, zaczynał zdanie bardzo cicho, prawie niesłyszalnie, a
kończył krzykiem.
- To jest ta robota - odparł Qwilłeran. - Można już kłaść gonty i mam nadzieję, że
przywieziesz je przed następnym deszczem. Będziesz musiał ściągnąć je ze składu drewna.
Poprzedni fachowiec zamówił takie, które pasują kolorem do dachu.
- Nie da się nic dopasować do tego starego cholerstwa -oświadczył Iggy. - Gont
zmienia kolor!!!
- Ludzie w składzie drewna rozumieją ten problem i oferują nam najbardziej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]