[ Pobierz całość w formacie PDF ]
słowami: bardzo charakterystyczny . Pewnie chciał uchronić mnie przed zawałem.
Dochodziła godzina dwunasta, ale korek na szosie przypominał ten z godziny siedemnastej.
Lud napierał, łypał ślepiami na prawo i lewo, wywalał gable za okna, jakby mu w środku
brakowało miejsca i rozwalał się za kierownicami jak na fotelu u dentysty. Jednym słowem
kaszana. W tym dobrym nastroju dojechałem na miejsce i odnalazłem dom pana Radwana.
Rzeczywiście był charakterystyczny , jeśli mamy na myśli ponad sześćset metrów szyb,
betonu i drewna. Okna wyglądały tak, jakby zaprojektował je ktoś po długiej hibernacji
były nieforemne i przypominały olbrzymie znaki interpunkcyjne, drzwi nawiązywały do
przemysłu ciężkiego rządziło żelazo, a elewacja mogła człowiekowi pomieszać w głowie.
Do tego dochodziło mniej więcej pięć tysięcy metrów działki, na której ogrodnik ćwiczył
właśnie czyszczenie chodnika szczoteczką do zębów. Było tam tyle zakrętów, klombów,
krzaków i drzew, co w Parku Jurajskim. W takim miejscu uczciwy podatnik robił się mały
jak kostka Rubika. Tyle dobrego, że właściciele nie poszczuli mnie psami. Może dlatego, że
od kiedy założyłem własną firmę, nosiłem gustowne krawaty.
Brama otworzyła się automatycznie i wjechałem na podjazd. Przy stojącym tam
maybachu mój subaru wyglądał jak opózniony w rozwoju syn, ale i tak kochałem go nad
życie. Podszedł do mnie ochroniarz z twarzą poważniejszą od księgowego. Rzuciły mi się w
oczy jego czarne spodnie z kantem, biała koszula i szelki z bronią. Na buty nie spojrzałem, bo
nie dano mi czasu.
Dzień dobry panu, panie Brandt przywitał mnie mniej więcej pięćdziesięcioletni
ochroniarz. Był barczysty, wysoki i cholernie przystojny. Istny posąg grecki. Wyglądało na
to, że zna mnie dobrze i razem walczyliśmy kiedyś w okopach.
Dzień dobry...
Pan Radwan czeka na pana. Proszę iść za mną nie dał mi dojść do słowa. Przy
okazji jego ślepia prześwietliły mnie lepiej od tomografu. Udaliśmy się żwirowaną dróżką w
głąb ogrodu. Tam zobaczyłem kawałek raju za życia prawie olimpijski basen, tuż obok trzy
prysznice, kilkanaście leżaków, wielkie parasole i stoliki z napojami. Brakowało tylko rury z
petrodolarami. Stefan Radwan siedział w półcieniu, popijał jakiś kolorowy koktajl i czytał
gazetę. Efekt cieplarniany dogadzał mu nawet o tej porze roku. Był opalony na brązowo i
wyglądał na bardzo dobrze wymasowanego. Człowiek-relaks, można by powiedzieć. Kiedy
mnie zobaczył, wstał, a jakże, i podszedł z wyciągniętą dłonią. Poczułem zapach dezodorantu,
za który pewnie mógłbym kupić apartament na najwyższym piętrze w Nowym Jorku.
Ochroniarz zniknął tak szybko, jak się pojawił. Byliśmy sami.
Woda, sok, cola czy coś mocniejszego? przywitał mnie milioner i gestem wskazał
na leżak.
Woda odpowiedziałem. Mimo iż był pazdziernik, mocno przygrzewało słońce,
więc zdjąłem marynarkę i powiesiłem ją na oparciu leżaka. Radwan pozostał w samych
szortach. Nalał mi wody do szklanki i dorzucił kostkę lodu z termosu. Chojny i gościnny jak
mało kto.
Zapali pan? pokazał palcem na stolik, gdzie leżały papierosy i cygara. Chyba
chciał mnie zdołować. Na szczęście nie paliłem i nie lubiłem palaczy. Moja żona pali
wyjaśnił. Od kiedy Nany nie ma, robi to prawie bez przerwy. Ja też zacząłem. Cóż, nerwy...
Pewnie na nas teraz patrzy i zastanawia się, jakie wiadomości nam pan przynosi. Pózniej do
nas dołączy.
Muszę pana zapytać o kilka szczegółów zacząłem ostrożnie. Czy zetknął się pan
kiedykolwiek z człowiekiem z takim tatuażem na ramieniu? wyjąłem kartkę i pokazałem
mu rysunek. Radwan sięgnął po papierosa i zapalił. Patrzył na chińską literę i wyraznie starał
się sobie coś przypomnieć. W końcu westchnął i oddał mi kartkę.
Nic z tego. Nie pamiętam, żebym widział u kogoś ten tatuaż powiedział z
wyraznym żalem. Ani wśród moich znajomych, ani wśród znajomych Nany...
A żona? drążyłem temat, bo tej klasy gość mógł mi w każdej chwili uciec na
lunch.
Nie sądzę...
Czy córka uciekała kiedyś z domu? zmieniłem temat.
Nigdy zaprzeczył. Nie miała powodu. Zawsze dostawała tyle wolności, ile
[ Pobierz całość w formacie PDF ]