[ Pobierz całość w formacie PDF ]
czerwonoskórzy opuścili broń i podeszli do nas. Porozmawiali z
sierżantem, skierowali się ku rzece i wolniutko przeszli sięgającą
im po pas wodę. Na drugim brzegu ukazało się teraz jeszcze
dwóch wojowników prowadzących konie.
Sierżant ma nosa powiedział Karol naciągając bluzę.
Co się stało?
Jedziemy znakomitym tropem. Assiniboinowie poszukują
dwóch białych, którzy skradli im konie.
Roześmiałem się.
Niesłychanie uprzejmi są ci nasi uciekinierzy. Kiedy
gubimy ślad, kradną konie, żeby dać znać o sobie. Skąd jednak
pewność, że i tym razem to byli oni?
Koń, biały koń skradziony z faktorii...
I co teraz?
Jedziemy z czerwonoskórymi do ich obozu. Mitchell chce
zbadać sprawę dokładnie.
Pojechaliśmy. Tym razem droga była krótka. Przybyliśmy na
miejsce, wyprzedzeni już przez jednego z wojowników. Przyjęto
nas, tradycyjnym zwyczajem, przy ognisku. Po parominutowym
milczeniu rozpoczęła się rozmowa. Krótkie zdania przegradzane
dłuższymi pauzami. Nic z tego nie rozumiałem. Zauważyłem
tylko, że Assiniboinowie ze specjalnym szacunkiem traktują
Karola. Mitchell był dla nich na drugim miejscu, na mnie w ogóle
nie zwracali uwagi. Ten Karol naprawdę musi mieć wielkie
wzięcie u czerwonoskórych! Przyjemnie było mi to stwierdzić.
Okazuje się, iż nie z byle kim zwiedzam" prerię i nie byle kto
jest moim nauczycielem!
Sytuacja, w jakiej się znalazłem, bardzo mi odpowiadała.
Mogłem obserwować wszystko i wszystkich. Czyniłem to jednak
bardzo ostrożnie, żeby nie wzbudzić podejrzeń gospodarzy.
Już na pierwszy rzut oka stwierdziłem, %7łe było to jakieś
tymczasowe obozowisko, z garstką tylko ludzi. Pięć czy sześć tipi
dokoła ogniska, stadko koni pasących się w pobliżu i kilku
wartowników bacznie przepatrujących horyzont.
Przyglądałem się twarzom siedzących. Wszystkie były
poważne. Niektóre szlachetne w rysach, inne okrutne, złowrogo
błyskające oczami. Z tymi nie chciałbym się spotkać sam na sam.
A przecież, w gruncie rzeczy, przeciętny poziom uczciwości tych
ludzi był znacznie wyższy od naszego. Sprzyjało temu niezwykle
surowe wychowanie młodzieży. W granicach plemienia, w
ramach indiańskiej wioski nie mógł utrzymać się złodziej, oszust
czy podstępny morderca. Społeczność indiańska nie tolerowałaby
długo takiego osobnika. Po prostu przepędzono by go. Stąd
niekiedy ale dość rzadko spotyka się tak zwanych
samotnych Indian", nie przynależnych do żadnego plemienia.
%7łyją oni w pojedynkę, wędrując po niezmierzonych i jeszcze nie
zamieszkałych przestrzeniach puszcz lub stepów.
Te osobniki, wyrzucone poza nawias własnej społeczności,
niejednokrotnie podejmowały się jakże często na zlecenie
białych! najohydniejszych przedsięwzięć. Bezpieczniej było
trzymać się od nich z daleka. Karol wielokrotnie przestrzegał
mnie przed samotnymi wojownikami.
Jeżeli spotkasz na bezludziu wojownika z jego squaw, wiej,
bracie, gdzie pieprz rośnie!
Co ma do tego sąuaw?
Bardzo wiele. Stanowi niezbity dowód, że jej małżonek to
samotny Indianin". Wlecze z sobą żonę, bo nie ma gdzie jej
zostawić. Nie ma swego tipi, swej wioski, swego plemienia. To
przepędzony Indianin. Wypędek, jak to się u nas mówi. Ci są
najgorsi. Pamiętaj o tym, Janie.
Sierżant w tarapatach
Wizyta naszych" uciekinierów w obozie Assiniboinów trwała
trzy dni.
Gdyby Indianie pilnowali lepiej swoich koni za-
wyrokował Mitchell mielibyśmy ptaszków w ręku.
Ale po co im te konie? zapytałem.
Ba, albo to zwykła złodziejska pasja, albo coś ich skłoniło
do wzięcia zapasowych rumaków. Co nie wiadomo odrzekł
Karol.
Teraz mają cztery konie. To na pewno utrudni im ucieczkę.
Słusznie powiedział sierżant. To dowód, że nie
zanadto obawiają się pościgu.
Ale dla... tu przerwałem w połowie pytania. Przyszło mi
do głowy, że świetnym sposobem opóznienia ewentualnego
pościgu mogło być... podpalenie prerii. Czyn przestępczy, ale cóż
mieli do stracenia ludzie, nad którymi ciążyły tak ciężkie
zbrodnie? Sprawcą morderstw był co prawda tylko jeden z
[ Pobierz całość w formacie PDF ]