[ Pobierz całość w formacie PDF ]
sko. Rozesłano jego fotografie do właścicieli pokoi umeblowanych w dzielnicach zamieszka-
łych przez Włochów. Nikt go nie znał. To wszystko umocniło mnie w podejrzeniach. Gdzież
więc sypiał ten Tarelli? Przeglądając raz jeszcze jego generalia spostrzegłem następującą
uwagę antyfaszysta. Wywnioskowałem z tego, że musiał należeć do jakiejś grupy polity-
cznej fuorusciti (uchodzców) i najprawdopodobniej znalazł schronienie u któregoś ze
swych rodaków. Z tą chwilą poszukiwania stawały się znacznie łatwiejsze, gdyż policji znane
są te grupy polityczne i ich kryjówki. Mamy nawet specjalnych szpiclów, którzy nad nimi
czuwajÄ….
Przed upływem czterdziestu ośmiu godzin Bagnoli przyszedł mi oznajmić, że osobnik,
odpowiadający rysopisowi Tarelliego, a używający nazwiska Morello, mieszka w norze przy
pasażu Dubail, u uchodzcy nazwiskiem Bertoni, znanego bojownika antyfaszystowskiego,
skazanego przez sądy rodzime na wygnanie. Przygotowaliśmy ujęcie byłego służącego. Aby
uniknąć przykrego wypadku: nieoczekiwanej obrony, strzałów rewolwerowych, pchnięć no-
żem lub innych komplikacji, postanowiliśmy ująć go w chwili, gdy będzie szedł na obiad do
małej restauracyjki mieszczącej się naprzeciw pasażu Dubail, po drugiej stronie ulicy. Tam
właśnie, sącząc aperitif przy barze czekaliśmy na niego. W momencie, gdy podszedł do
właściciela-rodaka, by się z nim przywitać, zapytałem go uprzejmie:
Przepraszam, zdaje mi się, że pana poznaję. Pan się nazywa Gino Tarelli?
Drgnął, ale nic nie odpowiedział.
Jestem inspektorem działu cudzoziemskiego. Zechce mi pan pokazać swój paszport?
Ja ... ja go zgubiłem ... wybąkał.
W takim razie pozwoli pan ze mnÄ… do Prefektury.
Poszedłem pierwszy. Na progu sądząc, że jestem sam, Tarelli rzucił się do ucieczki. Ale
w tej chwili Bagnoli, silny jak Herkules zaszedł go od tylu, podniósł go z ziemi jak dziecko i
zaniósł do naszej taksówki. Nim właściciel baru, klienci i przechodnie zdołali ochłonąć ze
zdziwienia, byliśmy już daleko.
Przez całą drogę nikt nie wyrzekł słowa. Tarelli siedział między nami, obydwaj trzyma-
liśmy go pod ręce. Przyglądałem mu się spod oka; z napięciem w twarzy patrzył wprost przed
siebie. Był wysoki, chudy, bardzo czarny i starannie uczesany, jak przystoi służącemu z
eleganckiego domu. Twarz miał kościstą i orli nos. Czy istotnie trzymamy winnego? Czy
zdoła się usprawiedliwić, dlaczego ukrywa się? Moje poszlaki były dosyć wątłe. Nie można
oskarżać człowieka na podstawie tego jedynie, że pali swoje krajowe cygara i że zna zwycza-
je pana domu. A nawet gdyby miał trudności z wykazaniem swego alibi, to jeszcze nie prze-
sÄ…dza o jego winie.
Ostatecznie, jeżeli Tarelli zachowa zimną krew i spokój, to czy jest winny, czy nie,
trudno nam będzie zaaresztować go. To prawda, że usiłował uciec, lecz można to wytłuma-
czyć instynktownym odruchem samoobrony cudzoziemca ukrywającego się z powodów poli-
tycznych.
ZajechaliÅ›my na Quai des Orfèvres. WeszliÅ›my do mojego gabinetu i dla wypróbowania
jego reakcji postanowiłem uderzyć od razu i na oślep, aby nie dać mu czasu na opamiętanie
siÄ™.
Gino rzekłem do niego nagle koniec z tobą. Nie masz potrzeby wypierać się,
bo mamy dowody. To ty zamordowałeś swego byłego pracodawcę, Jana de Sailly.
Efekt tych słów był piorunujący. Włoch zbladł, ręce zaczęły drżeć. Usiłował powiedzieć
coś, ale zdołał tylko westchnąć, głowa opadła mu bezwładnie na piersi.
Było to przyznanie się.
Brygadier Bagnoli podniósł mu głowę i wlał w usta kieliszek rumu.
Gdy Tarelli odzyskał przytomność, zaczął mówić. Nie potrzebowałem go nawet pytać.
Opowiedział wszystko sam, jak człowiek, który ugiął się pod ciężarem swego czynu i musi
się z niego wyspowiadać.
Pochodził z rodziny uczciwych rolników piemonckich i przyjechał do Paryża, gdyż był
wrogiem reżimu Mussoliniego. Próbował pracy w różnych zle płatnych zawodach. By mieć
zapewnione mieszkanie i utrzymanie, przyjął w grudniu służbę u Jana de Sailly. Miejsce było
dobre, gdyż de Sailly płacił sporo, lecz był wymagający i brutalny. Pewnego dnia Tarelli,
którego mocno zrugał, stracił cierpliwość i z właściwym sobie narodowym temperamentem
postawił mu się ostro. Zwolniony, błądził po Paryżu, nie mogąc znalezć pracy.
Po dwóch tygodniach takiego życia, kiedy przejadł już wszystkie pieniądze, zdecydował
się na kradzież. Wiedział, że de Sailly trzymał zawsze kilka tysięcy franków na bieżące po-
trzeby domowe w sekretarzyku, nie mówiąc o srebrze i cennych drobiazgach. Krytycznej
nocy, siódmego lutego, Gino przyczaił się czekając, aż ruch uliczny osłabnie. Jego to właśnie
widział właściciel kiosku z wodą sodową. Wsunął się chyłkiem do mieszkania i zamierzał
właśnie włamać się do sekretarzyka, kiedy zobaczył, że przed domem zatrzymało się auto.
Schronił się więc w łazience, wypalił tam połówkę cygara, po czym nie słysząc już żadnego
odgłosu, gdyż pan jego zasnął, wszedł do jadalni, zabrał srebro stołowe, czarkę złotą i inne
drobiazgi i schował je do przyniesionej w tym celu torby. Wśliznął się do sypialni. W pół-
mroku dostrzegł Jana de Sailly, śpiącego w ubraniu.
Pomyślał, że pan musiał być mocno pijany i jak stał, tak rzucił się na łóżko. W tym
momencie dosłyszał trzeszczenie łóżka i zobaczył, że śpiący poruszył się. Przerażony, nie ma-
jąc broni (co było najlepszym dowodem, powiedział, że nie miał zamiaru mordować), chwycił
statuetkę i uderzył nią ze wszystkich sił. Gdy wydało mu się, że de Sailly już nie żyje, opadł
na fotel wyczerpany, drżący i przerażony swą niespodziewaną zbrodnią. Siedział tak jakiś
czas, po czym instynkt samozachowawczy przywróci mu równowagę: poszedł do łazienki
umyć się. Wrócił do sypialni, postanowił uciec z Paryża i przekroczyć granicę.
Ale jak? Sprzedać srebro? Byłoby to wielką nieostrożnością, zresztą nie znał żadnego
pasera. Miał już ochotę zostawić skradzione przedmioty, które stały się teraz bardzo kompro-
mitujące. Jedynie płynna gotówka z sekretarzyka mogła mu się przydać. Mimo że świt już
przebłyskiwał w oknie, wyjął narzędzia. by włamać się do sekretarzyka, ale już przy pier-
wszym ruchu zauważył, że sekretarzyk nie był nawet zamknięty na klucz.
Był pusty. Na próżno szperał gorączkowo po wszystkich szufladkach i schowkach. Nic,
ani jednego papierka! Wówczas zawiedziony, niespokojny, cały w potach, wyskoczył przez
okno salonu, przez które przed dwiema godzinami wpełznął. Przede wszystkim ukryć się.
Udał się do swego rodaka Bertoni i opowiedział mu bajeczkę, że grozi mu śmierć z rąk bandy
faszystowskiej, że musi zatem zniknąć na parę dni, a potem zwiać do Brukseli, gdzie przy-
rzeczono mu pracę. Nazajutrz udało mu się sprzedać srebro i złotą czarkę za kilkaset franków
tandeciarzowi z tej dzielnicy. Ale gdy przeczytał dzienniki donoszące o morderstwie, zdziwił
się dowiedziawszy się, że w kantorku znajdowało się sto dwadzieścia tysięcy franków.
Wywnioskował z tego, że w zdenerwowaniu musiał zle szukać i że ta olbrzymia suma ukryta
była w jakiejś sekretnej szufladzie.
Tak brzmiało opowiadanie Gina Tarelli, które z wyjątkiem fragmentu odnoszącego się
do stu dwudziestu tysięcy franków wydało nam się wiarogodne. Byliśmy przekonani, że
[ Pobierz całość w formacie PDF ]