[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Kin dostrzegła znajomy czarny kształt, sfruwający z nieba i siadający na szczycie
135
błyszczącej powierzchni.
To załatwia sprawę! zdecydowała. Marco, lecimy.
Odpowiedziało jej zduszone stęknięcie. Gdy odwróciła się w siodle, zobaczy-
ła, że parę metrów obok Silver właśnie szykuje się do ataku. Jedno ramię miała
jasno-pomarańczowe od krwi tam trafiło pchnięcie miecza, drugim obejmowa-
ła Marca w pasie. Ten dusił ją, używając dwóch rąk, a między nimi wył miecz,
nie mogąc włączyć się do walki. Dywan wyprzedził konia i Kin dostrzegła wy-
krzywioną wściekle twarz Silver i otwarte, pełne śliny usta.
Złapała lampę i potarła ją energicznie. Azrifel stanął w powietrzu i przyjrzał
się z zainteresowaniem walczącym.
Rozdziel ich! poleciła.
Nie.
Marco wyśliznął się z uchwytu, odskoczył i złapał rękę Silver w trzy swoje, po
czym przerzucił ją przez ramię, co ledwie mu się udało przy tej różnicy wag. Si-
lver znalazła się poza dywanem, lecz nie spadła: wisiała pod niemożliwym kątem
w polu siłowym, warcząc i miotając się zaciekle.
Nie?!
Nie Odważę Się Bardziej Zbliżyć Do Kopuły.
Mam lampę przypomniała mu Kin.
Sugeruję, Abyś Jej Nie Używała.
Marco podniósł miecz, Silver zaś znalazła oparcie w powietrzu i doskoczyła
ku niemu.
W tym momencie oboje zniknęli wraz z dywanem.
Zaskoczona Kin wpatrywała się w pustą przestrzeń, pod którą ryczało morze.
Oprócz morza, nieba i kopuły nie było nic. No i naturalnie wiszącego w powietrzu
demona.
Słuchaj no odezwała się w końcu. Co się stanie, jeśli wrzucę lampę
do wody? Tylko nie łżyj!
Czasami Ryba Lub Krab Otrze Się O Nią. Ich %7łyczenia Są Aatwe Do Speł-
nienia.
Co się stało z dywanem?
Zniknął? zasugerował demon.
To sama wiem. Dlaczego?
Tak Dzieje Się Ze Wszystkimi, Którzy Za Bardzo Zbliżą Się Do Zrodka
Zwiata.
Nic o tym nie mówiłeś.
Nie Pytałaś.
Gdzie oni zniknęli?
Nigdzie. Oni Po Prostu Zniknęli. To Wszystko, Co Wiem.
Zaraz się dowiesz więcej obiecała, chowając lampę w kieszeń i dzgając
konia piętami.
136
Ruszyli w stronę kopuły.
Azrifel zajęczał.
Kin zniknęła.
* * *
Kin ocknęła się w rubinowym sercu galaktyki. Dotyk informował ją, że leży
na płaskiej metalowej powierzchni, a inny, stary, choć dotąd nie nazwany zmysł,
iż znajduje się wewnątrz czegoś. Budynku albo jaskini.
Wokół paliły się miliony czerwonych światełek układających się w skompli-
kowane konstelacje niewidocznych ścianek odległych o dziesiątki metrów i łagod-
nie przechodzących w sufit. Na suficie zresztą też były masy czerwonych punkci-
ków. Wzory czasami zmieniały się błyskawicznie, ale kolor i stopień złożoności
pozostawały te same. Wyglądało to niczym wizja piekła neoimpresjonisty.
Kin poruszyła się.
Wywołała popłoch czerwone światełka spłynęły ze ścian i zebrały się wo-
kół niej. Wstała i doświadczalnie tupnęła. Doświadczenie było najwłaściwszym
określeniem: należało postępować racjonalnie i nie dać się zwariować. Wydawało
jej się, że jest przygotowana na wszystko: roboty, lasery, obcych w srebrzystych
skafandrach, inteligentne glisty i inne podobne. Na te światełka nie była przygo-
towana, tym bardziej że one niczego poza sobą nie oświetlały.
Chcę się stąd wydostać! warknęła.
Błysnęło, łupnęło i stała w łukowo sklepionym tunelu, czując ozon, rozgrzany
metal i smar maszynowy. Tunel był jasno oświetlony przez pas lamp ciągnący się
przez całą długość sufitu, a wzdłuż ścian biegły rury, kable i przewody różnych
grubości i barw. Podłoga stanowiła liniowy labirynt torów, gdzieś z oddali dobie-
gały stuki i dzwięknięcia. Powietrze pełne było spieszących się gdzieś elektronów.
Wybrała kierunek i ruszyła do przodu, starannie omijając wszystko, co wyglą-
dało choć z lekka elektrycznie. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że znajduje się
we wnętrznościach maszynerii umożliwiającej funkcjonowanie tego wszechświa-
ta. Wszystko tu wyglądało staro i mechanicznie, co było trudne do pojęcia. Po-
grążona w podziwie zmieszanym ze zgrozą minęła alkowę wydrążoną w ścianie
i dopiero wtedy zauważyła w niej jakiś ruch. Odruchowo zaczęła szukać ukrycia,
nim dotarło do niej, że postępuje bez sensu. Zbliżyła się i zajrzała do wnętrza.
Ruszał się robot, duży i w najbardziej funkcjonalnym kształcie kwadrato-
wym. Gmerał manipulatorem w niszy w metalowej ścianie, której panel osłania-
jący leżał na podłodze. Też był kwadratowy. Manipulator cofnął się, trzymając
coś małego, czego Kin nie zdążyła obejrzeć dokładniej, nim zniknęło w pojemni-
137
ku przytwierdzonym do boku robota. Z tegoż boku, nad pojemnikiem, wysunęła
się szuflada i tym razem Kin mogła się dokładnie przyjrzeć zawartości jej wy-
ściełanego wnętrza. Manipulator przez chwilę unosił się niepewnie nad szufladą,
potem wybrał jeden z obiektów i delikatnie przeniósł go do niszy. Kin podeszła
i wyciągnęła z szuflady inny. Był wielkości jajka, na jednym końcu miał setki
wystających styków, a wewnątrz znajdowała się plątanina drutów, rurek i siatek.
Widziała już coś podobnego. W muzeum. Była to lampa elektronowa, czyli
coś w rodzaju neolitycznego obwodu scalonego. Ta lampa wyglądała na wytwór
kogoś, kto zadał sobie sporo trudu, by udoskonalić istniejącą technikę, ale ni-
gdy nie wynalazł tranzystora. Przypominało to komputery ehftów, które nigdy nie
odkryły elektroniki, ale potrzebowały komputerów do skomplikowanych opera-
cji religijno-bankowych. Toteż ich komputery składały się z tysięcy wyszkolo-
nych ehftów, z których każdy zajmował się niewielkim fragmentem działań ma-
tematycznych. A najciekawsze, że to działało. Natomiast Kin prędzej walczyłaby
z wiatrakami, niżby uwierzyła, że dysk został zbudowany przez kogoś, kto zatrzy-
mał się w rozwoju technologicznym na etapie lampy elektronowej z termokatodą.
Robot zainstalował lampę, zamknął panel i z zadziwiającą szybkością ruszył
dalej tunelem. Kin musiała dobrze wyciągać nogi, by za nim nadążyć. Wiedziała
już, że nie ma się czego obawiać gdyby chcieli ją zabić, to już by to zrobili.
A to oznaczało, że przeżyje. Z tym że nie na pewno.
Minęli innego skrzyniopodobnego robota zajętego lutowaniem. Kin wolała nie
sprawdzać, czy lutuje druty, czy obwód drukowany. A potem jej robot dotarł do
kwadratowej wnęki-gniazda i wszedł tam tyłem, z delikatnością dzika w rui, po
czym wyłączył się, uzupełniając energię.
Kin stanęła i zaczęła się zastanawiać, co zajęło jej trochę czasu. Tunel, a po-
dejrzewała, że jest ich więcej zdawał się nie mieć końca, czyli mogła nimi
wędrować wiele dni. I umrzeć. Była jednakowoż alternatywa. . . Zamyślona wró-
ciła do robota lutującego i z pewnym trudem wyrwała mu w końcu manipulator,
którym waliła go tak długo, aż znieruchomiał i przestał brzęczeć. Potem cisnęła
manipulator na odsłonięte obwody. Zaiskrzyło aż miło.
I czekała.
* * *
Kiedy po paru minutach podjechał mały robot naprawczy, przypominający
samobieżną półkulę, przewróciła go. Obzyczał ją z wyrzutem.
Następny miał kształt kropli, wiele obiektywów i poruszał się po szynie pod
sufitem. Próbowała go strącić manipulatorem, ale uciekł.
138
Teraz wiedzieli, że tu jest, a ktoś musiał naprawiać roboty naprawcze. Wystar-
czyło tylko poczekać.
* * *
Po kilku godzinach nadjechało urządzenie przypominające czołg. Było po-
gięte i częściowo pozbawione osłony, zamiast części delikatnych manipulatorów
miało jedynie kikuty. Najwyrazniej czas mu nie służył, jeśli był ostatecznym na-
prawiaczem. Choć z drugiej strony bezpośredni wpływ na jego stan mógł mieć
Marco, siedzący na kadłubie z manipulatorem w każdej dłoni.
Rozdział dwunasty
[ Pobierz całość w formacie PDF ]