[ Pobierz całość w formacie PDF ]
że żyjemy w dziewiętnastym wieku. Gdy spojrzeliśmy na skąpaną w porannym
słońcu rzekę, mogliśmy sobie nieomal wyobrazić, że stulecia dzielące nas od owe-
go przesławnego czerwcowego ranka w 1215 roku zostały odsunięte na bok; że
my, synowie angielskich wolnych chłopów, w zgrzebnych koszulach i z kozikiem
za pasem, czekamy, aż na naszych oczach zostanie zapisana ta niezwykła karta hi-
storii, której znaczenie miał czterysta lat pózniej wyłożyć prostemu ludowi niejaki
Oliver Cromwell, niezwykle uważny jej badacz.
Jest piękny letni poranek słoneczny, łagodny i cichy. W powietrzu wisi jed-
nak zapowiedz przełomowych zdarzeń. Król Jan spał w Duncroft Hali i przez cały
81
poprzedni dzień małe miasteczko Staines rozbrzmiewało szczękiem zbroić, stuko-
tem końskich kopyt o krzywo ciosane bruki, rozkazami dowódców, złowieszczy-
mi przekleństwami i ordynarnymi facecjami brodatych łuczników, halabardników,
kopijników i zaciężnych lansjerów, z których ust słychać było obcą mowę.
Zjechały drużyny rycerzy i giermków w pstrych szatach, zakurzonych i spla-
mionych podróżą. Cały wieczór strachliwi mieszczanie musieli pospiesznie
otwierać drzwi, by wpuścić zgraję nieokrzesanych żołdaków, a biada domowi
i jego mieszkańcom, jeśli nie znajdzie się dla wszystkich najsmaczniejsza stra-
wa i najmiększe łoże. Albowiem w tych burzliwych czasach miecz jest jedynym
sędzią i od jego wyroków nie ma odwołania, a za to, co sobie przywłaszczy, płaci,
oszczędzając tych, których mu się oszczędzić spodoba.
Wokół obozowego ognia na rynku gromadzą się dalsze wojska baronów, je-
dzą do syta i spełniają kielichy, ryczą rubaszne pijackie piosenki, hazardują się
i kłócą, gdy wieczór tężeje w noc. Ogień kładzie osobliwe cienie na stosach bro-
ni i siermiężnych kształtach żołdaków. Miasteczkowe andrusy podkradają się do
ogniska i patrzą, szczerząc z podziwu zęby. Hoże wiejskie dziewuchy, roześmia-
ne, podchodzą bliżej, by podokazywać i pożartować z butnymi wojakami, jakże
innymi od tutejszych konkurentów, co stoją teraz, wzgardzeni, trochę dalej, z głu-
pawymi uśmiechami na szerokich, prostodusznych twarzach. A nad dookolnymi
polami mrugają blade ogniki odleglejszych obozowisk: tam rozłożyła się przy-
boczna świta jakiegoś możnowładcy, tam znów czyhają pod miastem jak wilcy
francuscy najemnicy wiarołomnego Jana. W każdej ciemnej ulicy stoi warta, na
każdym większym wzniesieniu migocze strażnicze ognisko.
Wreszcie noc minęła i nad tą cudną doliną starej Tamizy wstał dzień, który
miał tak mocno zaważyć nad losem epok jeszcze nie narodzonych.
Zaraz z nastaniem szarej jutrzenki, na niższej z dwóch wysp, tuż nad naszą
zatoczką, rozległ się wielki hałas, odgłos pracy wielu rąk. Stawia się wielki pa-
wilon, sprowadzony na wyspę poprzedniego dnia. Cieśle zbijają drewniane trybu-
ny, a czeladnicy londyńskich tapicerów krzątają się z wielobarwnymi materiami
i suknami, tkaninami ze złota i srebra.
I oto, baczcie! drogą, która wije się brzegiem Tamizy od Staines, idzie ku
nam, śmiejąc się i rozprawiając głębokim, gardłowym basem, pół tuzina potęż-
nych chłopów. Ludzie barona, ani chybi. Ze sto jardów nad nami, na drugim brze-
gu, przystają i czekają, oparci na kopiach.
Z godziny na godzinę drogą przybywa coraz więcej zbrojnych oddziałów.
Na hełmach i pancerzach połyskują długie, poziome smugi porannego słońca, aż
w końcu, jak okiem sięgnąć, wzdłuż rzeki ciągnie się zwarty mur migotliwej stali
i zadzierzystych rumaków. Jezdzcy galopują od oddziału do oddziału z rozkaza-
mi na ustach, proporce trzepocą leniwie w ciepłym wietrzyku. Od czasu do czasu
widać większe poruszenie, gdy szpalery konnych rozstępują się, by przepuścić
barona na jego bojowym wierzchowcu. Otoczony świtą giermków, jedzie zająć
82
stanowisko na czele swych sług i wasali.
Naprzeciwko, na zboczu Cooper s Hill, gniecie się ciżba ciekawskich wieśnia-
ków i mieszczan, którzy przybiegli ze Staines. Nikt nie jest pewien, o co ten cały
rwetes, lecz każdy ma swoją własną teorię. Niektórzy mówią, że z tego, co się
tu dziś dokona, będzie wiele dobrego dla całego narodu. Starzy ludzie, bardziej
sceptyczni, kręcą jednak głowami, bo już dość się nasłuchali takich przewidywań.
Cała rzeka aż po Staines pstrzy się od łódek i maleńkich czółen. Są też wa-
lijskie pirogi obciągnięte skórą, które dziś wychodzą z mody i są używane już
tylko przez uboższych ludzi. Krzepcy wioślarze przeciągnęli łódki przez bystrzy-
ny, w miejscu, gdzie po latach stanie elegancka śluza Bell Weir. Teraz tłoczą się,
tak blisko, jak tylko śmią, opodal wielkich krytych szkut, które stoją w gotowo-
ści, aby zawiezć króla Jana na wyspę, gdzie czeka na podpisanie wiekopomny
dokument.
Jest południe. Wraz ze wszystkimi ludzmi czekamy cierpliwie już wiele go-
dzin, gdy rozeszła się pogłoska, że wykrętny Jan znów wyśliznął się baronom,
zbiegł ukradkiem z Duncroft Hali wraz ze swymi najemnikami i teraz już mu
w głowie inne sprawy, aniżeli podpisywanie nadań zapewniających swobody swe-
mu ludowi.
Niedoczekanie jego! Tym razem król Jan nie uszedł żelaznego uścisku ba-
ronów, choć wił się jak wąż. Daleko na drodze wzbił się obłoczek pyłu, który
[ Pobierz całość w formacie PDF ]