[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Z całym zapamiętaniem. Dyrektor? Rola? Rola. I kreo-
wał ją z zaciekłością. Ba, bisował. Z jednej dyrekcji na
drugą. Zawsze pod pachę z władzą, którą dziś nazywa
okupacją". Bo chciał grać rolę według innych autorów,
a inni autorzy zbankrutowali. I teraz
grają rolę walecznych. Najgłupszą. Bo ją sobie sami
napisali. A są głupi. O tym tobie nie muszę długo mówić.
Kochany. System ich nie tylko tolerował, trawił.
System ich potrzebował. Bo oni nie mają osobowości!
To nie osoby. To maski greckiego teatru. Grali, grali,
aż przegrali swoje role. I teraz przewodzą oporowi.
A opierać się mają dzieci. Mój syn, twój... - chciał
coś powiedzieć o Kubie i zdał sobie sprawę, że mówi o
nieżyjącym-
129
- No tak - westchnął ciężko i podniósł pod światło
pustą butelkę.
- Unosisz się - mruknąłem nie wiedząc, czy powinie-
nem już przejść do rzeczy.,
- A ty byś się nie unosił, gdybyś co dzień widział, jak
ten błazen Dyrektor układa pod murem siedmiu zastrze-
lonych boliwijskich" górników i ja oblewam ich czer-
wonym sprayem.
- No właśnie - czerwonym sprayem. A ludzie umie-
rają naprawdę. Dzieci umierają naprawdę.
Zacząłem mówić. Wszystko. )ak było z Kubą.
Gdy się żegnałem poprosił, żebym koniecznie wpadł
do niego jutro. Sam porozmawia z Andrzejem i jeszcze
się naradzimy.
- Nic o Andrzeju! Nic o synu - szepnął mi Witek w
progu. Ktoś był u niego.
W pierwszej chwili nie poznałem profesora Wergi-
la". Takie spotkania wyrazniej uświadamiają mi koniec
mojego świata niż kalendarzowa dokładność urlopowej
wypiski" z więzienia, w której zaznaczono te dziewięć
lat spędzonych za murem. Był to stary człowiek. Naj-
bliższy przyjaciel Witka Sanojcy, jego okupacyjny to-
warzysz, może o dwa, najwyżej trzy lata od niego star-
szy, wyglądał jak patriarcha. Bródka mu posiwiała i jak-
by wyliniała, wory pod oczami... Zawahałem się przez
sekundę, nim jego serdeczny odruch nie upewnił mnie, z
kim mam do czynienia.
- Dopiero teraz się spotykamy, ale przez cały ostatni
rok byłem za granicą... - powiedział to jakby się uspra-
wiedliwiał wobec podejrzenia, że mógł umyślnie mnie
unikać.
Ileż przegadanych wspólnie wieczorów. Nazywał
mnie młodszym bratem", niby że tak jesteśmy z Wi-
tkiem spoufaleni. Dziwny i świetny człowiek. Z wy-
kształcenia zoolog, teraz jak to się mówi znakomitość w
europejskiej ekologii... wypytywał mnie o tamto za mu-
13o
rem, ale bez nachalstwa i rychło widząc, że nie palę się
jakoś do rozwijania mego martyrologicznego tematu,
zeszliśmy w rozmowie na sprawy publiczne". On wciąż
wykładał na uniwersytecie... Wielu ludzi twierdziło, że
żaden ze starych profesorów nie miał tak autentycznego
kontaktu ze słuchaczami. Nie bywałem na wykładach,
nie wiem, powtarzam.
Z całej tej chaotycznej i długiej rozmowy (był koniak
przytaszczony przez Wergilego znać na upamiętnienie
niedawnego zagranicznego wojażowania) najbardziej
utkwiła mi w pamięci opowieść profesora o jego inter-
nowanym asystencie. Stary był naprawdę wściekły, gdy
o tym mówił. Rzadka bródka sterczała agresywnie do
przodu, rękę z kieliszkiem opanowało nerwowe drże-
nie...
- Przepraszam was... - powiedział w pewnej chwili i
schował dłoń pod blat stołu. Nie wiedziałem, czy mogę
mu wierzyć, to znaczy, czy on sam zna całą prawdę.
Bowiem to, co opowiadał, wydało mi się mato prawdo-
podobne. Otóż ten jego asystent miał pokutować za to,
że opublikował parę artykułów dotyczących ochrony
przyrody. Był i artykuł o warszawskim ZOO, podobno
szczególnie kogoś tam dla jakichś powodów rozjuszają-
cy. Wszystko to publikował w tygodniku Solidarność" i
zdaniem profesora miał to być jedyny powód decyzji
internowania.
Trudno mi było dać wiarę jego relacji, ale jeszcze
trudniej cokolwiek w niej kwestionować. Dowiedziałem
się jeszcze, że chłopak oddał legitymację partyjną, znów
w okolicznościach w pełni go usprawiedliwiających,
skoro protestował w ten sposób wobec wybrania kogoś
pod jakimś naciskiem... No - pomyślałem - jeszcze tro-
chę, a dowiedzielibyśmy się, że organizował studenckie
strajki... Nawet po chwili zadałem jakieś niestosowne
pytanie, bo Wergil nadął się i zamilkł jakoś nieufnie. Aż
Witek musiał go udobruchać powtarzając moją relację
o rodzinnych układach Laniewicza, którego Wergil znał
131
dobrze i to z nie najlepszej strony, i tragifarsowym
udziale w pogrzebie syna. Ten pogrzeb był dla mnie
znowu okazją, żeby powiedzieć coś na temat ile wagi
należy teraz poświęcić tym oszalałym najmłodszym i ich
generacyjnym sąsiadom ze studiów. Wergil się nadął.
Było coś o tym, że ludzi z ich" (Witka i jego) generacji
nikt nie musi uczyć lojalności wobec własnego państwa.
Rozeszliśmy się, a ja miałem niemiłe uczucie, że zakłóci-
łem ich przyjacielskie spotkanie.
Może to dziwne, ale Basi do dziś nie powiedziałem
niczego. Po ciężkich prochach nasennych nie obudziła
się tej nocy, gdy rozbroiliśmy patrol CZAKO". Nie wie-
działem, co mam robić. Dotykać tego strasznego miejs-
ca nie chciałem. Przecież przez ten tydzień coś już mu-
siało przyschnąć, jakaś wersja jego śmierci stała się rze-
czywistością. Może to była jakaś nieszczęśliwa sztubac-
ka miłość. Kiedyś, gdy przy kolacji powiedziałem coś, że
dla jakiejś Ali z szóstej B gotów bytem umrzeć", ona
wybuchnęła płaczem. Więc wracać w to miejsce i poka-
zać przyczynę jeszcze bardziej chyba niepoważną, uro-
joną, nie do przyjęcia dla matki. Dla nikogo, l tak jakoś
[ Pobierz całość w formacie PDF ]