[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Odzyskując na chwilę pogodę ducha, powiedział:
Ze mną nie jest aż tak zle. Ja nigdy nie zapomniałem swojego.
A jednak. Levinne znów zrobił przerwę. Po chwili kontynuował:
Wasze prawdziwe nazwisko brzmi Deyre. Vernon Deyre.
Ta informacja powinna była mieć dramatyczny wydzwięk, ale nie
miała. Dla Greena powyższe słowa zabrzmiały po prostu niemądrze.
Wyglądał na rozbawionego.
Ja jestem Vernonem Deyre em? Chyba myśli pan o jego sobowtórze,
czy coś takiego?
Myślę to, co przed chwilą powiedziałem. Jesteś nim. Po prostu
nim jesteś.
Green szczerze się roześmiał.
Z taką manipulacją nie chcę mieć nic wspólnego proszę pana.
Nawet jeśli oznaczałaby dla mnie tytuł czy majątek! Będę zobowiązany,
jeśli pan wykaże jakiekolwiek podobieństwo między mną a tym
dżentelmenem.
Sebastian Levinne pochylił się nad stołem i mocnym głosem wymówił
oddzielnie każde słowo.
Ty jesteś Vernon Deyre&
Green zapatrzył się w niego. Był pod wrażeniem emfazy, jaka
przebijała z każdego słowa.
Pan mnie nabiera., tak?
Levinne wolno potrząsnął głową.. Wówczas Green spojrzał na stojącą
obok niego kobietę. Oczy, w których malowała się powaga i całkowita
pewność, oddały mu spojrzenie. Kobieta powiedziała spokojnie:
Vernon Deyre to twoje prawdziwe imię i nazwisko. My oboje nie
mamy co do tego wątpliwości.
W pokoju zaległa martwa cisza. Greenowi zdawało się, że cały świat
zawirował. To przypominało mu bajkę, bajkę fantastyczną i niemożliwą
do urzeczywistnienia. A jednak w tych obojgu było coś, co mogło
wzbudzać wiarę. Powiedział niepewnie:
Lecz& lecz podobne rzeczy nigdy się nie zdarzają. Nie można
zapomnieć własnego nazwiska!
Jak widać po tobie, można.
Ale& ale proszę tylko posłuchać& ja wiem, kim jestem. Jestem
George Green. Wiem to, po prostu wiem!
Popatrzył na nich triumfująco, lecz Sebastian Levinne potrząsnął
głową wolno i bezlitośnie.
Nie wiem, jak to się stało rzekł. Być może lekarz miałby tu
coś do powiedzenia. Natomiast wiem jedno: jesteś moim przyjacielem,
Vernonie. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości.
Ale& ale, jeśli to jest prawda, ja też powinienem o tym
wiedzieć.
Poczuł się zdezorientowany i bezradny. To potwornie obrzydliwe
uczucie, kiedy się nie jest niczego pewnym, pomyślał. Tych dwoje
wygląda na ludzi przy zdrowych zmysłach, to prawda, i on im ufa, i na
pewno jest tak, jak mówią, a jednak coś w głębi jego duszy nie chce
się dać przekonać. Współczują mu, to widać.
A jednak on się ich boi. No i jest coś jeszcze, coś, czego mu nie
powiedziano.
Kim on jest? rzucił szorstko. Ten Vernon Deyre.
Pochodzisz z tych stron. Urodziłeś się i większą część
dzieciństwa spędziłeś w miejscu o nazwie Możne Opactwa&
Green przerwał mu, zdziwiony.
Możne Opactwa? Przecież nie dalej jak wczoraj woziłem tam pana
Bleibnera. I pan twierdzi, że to mój dom? Przecież gdyby tak było,
tobym go rozpoznał! Nagle poczuł, że jest górą. Spojrzał na swych
rozmówców z pogardą. Cała rzecz to nic innego jak stek kłamstw! Nie
inaczej! Wiedział to od pierwszej chwili, kiedy znalazł się w tym
pokoju. Możliwe, że ci ludzie są uczciwi, lecz, co też możliwe, dali
się komuś nabrać. Poczuł się podniesiony na duchu, szczęśliwszy.
Następnie mieszkałeś w pobliżu Birmingham ciągnął Levinne.
Uczyłeś się w Eton, a potem w Cambridge. Następnie przeniosłeś się do
Londynu, gdzie studiowałeś muzykę. Skomponowałeś operę.
George roześmiał mu się w twarz.
No, co to, to nie. Tu się pan na pewno myli, proszę pana.
Przecież ja nie odróżniam jednej nuty od drugiej.
Wybuchła wojna. Dostałeś przydział do kawalerii. Byłeś żonaty&
Sebastian Levinne zawiesił głos, lecz widząc, że ze strony Greena nie
ma żadnej reakcji, mówił dalej . i wyjechałeś do Francji. Wiosną
następnego roku zostałeś uznany za poległego w boju . Green
wpatrywał się w niego z niedowierzaniem w oczach. I po co to puste
gadanie? Przecież on nie przypomina sobie ani jednej z tych rzeczy, o
których się tutaj mówi.
Na pewno zaszła jakaś pomyłka powiedział stanowczym głosem.
Pan Deyre na pewno miał sobowtóra.
Nikt się tu nie myli, Vernonie wtrąciła Jane Harding.
Green odwrócił wzrok od Sebastiana i spojrzał na nią. Aagodna
poufałość jej tonu bardziej go przekonywała niż cokolwiek innego. To
straszne, pomyślał. To koszmar. Takie rzeczy nie mogą się zdarzać.
Chwyciły go potworne dreszcze, nad którymi nie mógł zapanować.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]