do ÂściÂągnięcia; pobieranie; pdf; download; ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

bieli.
Niby kojący dotyk łagodnej dłoni napłynęło wspomnienie drugiej kobiety, owej
dziewczyny z fotografii. Wkraczał właśnie w jej świat. Wpatrując się w szaniec boru na
północo-zachodzie, wierzył, ze musi się gdzieś tam znajdować. O paręset czy o tysiąc
mil dalej? Kraj ten zajmuje przestrzeń tak olbrzymią... Ale dziś niewątpliwie jest, żywa,
z krwi i kości.
Sięgnął ręką do kieszeni i wyjął paczuszkę. Pochyliwszy się ukrywał ją za jedną
ze skrzyń, tak by ojciec Roland, w razie gdyby się odwrócił, nie mógł nic zauważyć.
Odwinąwszy papier przestał ćmić fajkę. Dziewczyna była dziś prześliczna i wyglądała
tak, jakby chciała coś powiedzieć. Z drżących warg zrywały się nieme wyrazy, słońce
pieściło rozwiany włos. Rozdygotanymi palcami wsunął znów obrazek do kieszeni.
Wyszeptał parę słów. Fajka mu zgasła, lecz nie zauważył tego wcale. Zbudził go dopiero
z zadumy niespodziewany okrzyk ojca Rolanda. Psy stanęły jak wryte. Umilkł śpiewny
skrzyp płóz. Misjonarz wskazywał dłonią jezioro.
--- Patrz!--- wołał.
--- Wygrał pan znów, panie Dawidzie! Bari dąży za nam,.
Pies nie zbliżał się więcej. Wtenczas Dawid ściągnął wargi i wydał szczególny,
przenikliwy gwizd. W przyszłości Bari miał go słuchać natychmiast, na razie jednak nie
zareagował nań wcale. Trzej ludzie obserwowali chwilę zwierzę w milczeniu. Skoro
ruszyli dalej, Dawid ponownie wsunął nogi w rakiety śnieżne. Szło mu teraz znacznie
łatwiej. Nabrał wprawy, zarówno w ruchach, jak i w miarowym oddychaniu.
Po upływie pół godziny ojciec Roland zatrzymał zaprzęg, by dać nowicjuszowi
wypoczynek. Bari zbliżył się teraz znowu. Znajdował się nie dalej jak o pół mili. O
trzeciej zjechano z lodowej powierzchni jeziora, wydostając się na zalesiony brzeg.
Słońce nie grzało już wcale i świeciło coraz słabiej. Kryształki śniegu utraciły
diamentowy blask. Między drzewami gromadził się szary, posępny mrok. Stanęli raz
jeszcze. Misjonarz zdjął rękawice, by zapalić fajkę, lecz w niezręcznym ruchu fajka
wyśliznęła mu się z rąk i wpadła w sypki, głęboki śnieg. Pochylając się, by ją podnieść z
ziemi, ojciec Roland rzekł głośno:
 Ach, do diabła!
Wyprostował się z uśmiechem. Dawid uśmiechnął się także.
 Myślę  powiedział  co za szczególny ksiądz jest z ojca?
Misjonarz uśmiechnął się znów i bąknął raczej sam do siebie:
 Słusznie, najzupełniej słusznie! Przytknął do
fajki zapałkę, pociągnął i dodał:
 A jak pańskie nogi? Do postoju mamy jeszcze dobrą milę.
 Dojdę albo padnę!  odpowiedział Dawid bez namysłu.
Chciał zadać pewne pytanie. Dręczyło go ono już od dawna. Obejrzał się,
stwierdził, że Bari, kołując, zbliża się do krawędzi boru. Udając zupełną obojętność
spytał:
 Jak daleko jest do chaty Tawisha?
 Cztery dni. Cztery dni, jeśli utrzymamy dobre tempo, stamtąd zaś do Bożego
Jeziora jeszcze tydzień. Co prawda zamiast siedmiu dni zużyłem niegdyś tylko pięć na
przebycie tej drogi, a Tawish potrafił nawet przebiec ją w dwa dni i jedną noc. Był sam
jeden i miał zaprzęg złożony z siedmiu psów. Biegł po ciemku, podczas burzy. Oto
czego potrafi dokazać lęk. Lęk go gnał. Obiecałem to panu opowiedzieć dziś wieczór.
Dopiero, gdy pan będzie wiedział, zrozumie pan, co to za człowiek. Dziwny człowiek,
bardzo dziwny!
Rzucił parę słów Mukokiemu w narzeczu Krików, Indianin zaś zareagował
natychmiast, śląc pod adresem psów szorstki rozkaz. Husky, leżące dotychczas na
brzuchach, porwały się znów do biegu. Indianin kroczył przodem, przecierając szlak.
Ojciec Roland szedł z tyłu, Dawid na samym końcu, za saniami.
Zdumiała go szybkość, z jaką słońce potrafiło zajść i zgasnąć. W ciemnym borze
zaczynała się już noc. Głębokie cienie rodziły nowe dzwięki. Tuż obok usłyszał szelest i
oto olbrzymia sowa przeleciała mu nad głową niby zjawa. Ktoś biegł po śniegu, gałęzie
chyliły się z szelestem. W gęstwinie ozwał się jęk tak podobny do płaczu dziecka, aż się
Dawid wzdrygnął. Wytężał słuch i wzrok, chcąc wyłowić coś jeszcze i tak był tym
pochłonięty, że zapomniał nawet o bólu nóg. Od czasu do czasu zaprząg stawał i
misjonarz przy pomocy Mukokiego odciągał na bok kłodę tamującą przejście. W czasie
jednego z takich postoi dobiegło ku nim z dala żałosne wycie.
 Wilk!  rzekł ojciec Roland, kiwając na Dawida głową.  Niech pan
słucha!
W tyle odpowiedziało wycie podobne. To przemawiał Bari.
Ruszyli znów wymijając ogromny wykrot. Wiatr zerwał się właśnie, poruszając
gałęzmi drzew w górze; strząśnięty przezeń śnieg posypał się na głowy i ramiona, jak
gdyby ktoś żartobliwie bombardował wędrowników śnieżkami. Sowy fruwały śród
konarów; wilk i Bari nawoływali się nawzajem. Wtem rozstąpiły się drzewa i z ciemni
nieomal zupełnej weszli w siwy półmrok polany. Dwadzieścia metrów dalej zobaczyli
chatę. Psy stanęły. Ojciec Roland wydobył z kieszeni swą wielką, srebrną cebulę,
podsuwając ją do samych oczu.
 Wpół do piątej  rzekł.  Spisał się pan dzielnie, panie Dawidzie.
Zagwizdał wesoło. Psy, którym Mukoki zdejmował uprząż, skomliły i
piszczały jak rozbawione szczenięta. Indianin chichotał milcząco. W powietrzu wisiała
taka radość, że nawet mrok wydał się mniej gęsty. Dawid nie mógł zrozumieć
powszechnej uciechy, jakkolwiek odczuwał ją również każdym nerwem. Dopiero ojciec
Roland, pochylony nad saniami, wyjaśnił:
 Dobrze jest znalezć się znowu na szlaku!
O to właśnie szło, o trud całodzienny i o zasłużony wypoczynek. Dawid spojrzał
na chatę, której czarne ściany przygniatał dach biały od śniegu. Mimo iż wewnątrz nie
było świateł, domostwo sprawiało wrażenie przyjazne i przytulne. Ogarnęła go naraz
ogromna chęć, by wziąć udział w pracy obu towarzyszy. Zrzuciwszy rakiety śnieżne
zbliżył się wraz z Mukokim do drzwi zamkniętych na drewnianą zasuwę. Skoro weszli
do środka, rozróżnił w ciemności żelazny piec, krzesło i narty pod ścianą. Mukoki
zakrzątnął się już przy piecu, gdy wszedł ojciec Roland z pełnymi rękami. Rzucił ciężar
na podłogę i wyszedł znów wraz z Dawidem. Wspólnie zaczęli teraz wnosić do chaty
resztę ładunku. Mukoki tymczasem zapalił lampę i zawiesił ją nad stołem. Ojciec
Roland wziął siekierę, spróbował na palcu, czy jest dość ostra i rzekł do Dawida:
 Pójdziemy przygotować pościel, zanim się zupełnie ściemni. Przygotować
pościel?! Misjonarz znikł już w drzwiach, gdy Dawid,
oprzytomniawszy, chwycił drugą siekierę i ruszył w ślad za nim.
Wokół chaty rosły gęsto młode drzewka iglaste; misjonarz za pomocą siekiery
począł je ogałacać z gałęzi. Zanieśli potem do izby całe naręcza, wysoko spiętrzając na
koi pachnące łapki jodłowe. %7łelazny piec rozpalony już był do czerwoności, bulgotały
na nim rozliczne garczki i kociołki, a pieczona polędwica karibu roztaczała nęcącą woń.
Skoro zasiedli do kolacji, Dawid jadł tak żarłocznie, jak gdyby to był jego pierwszy
posiłek dzienny. Zazwyczaj lubił tylko doskonale wysmażone befsztyki, lecz dziś
połknął olbrzymi kawał na pół surowego mięsa, pływającego we własnym tłuszczu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • autonaprawa.keep.pl
  • Cytat

    Dawniej młodzi mężczyźni szukali sobie żon. Teraz wyszukują sobie teściów. Diana Webster

    Meta